skąd się wzięłam?

Moje zdjęcie
Jestem śliwką. Tworzono juz teorie, że śliwka była owocem grzechu pierworodnego, a nawet że jego przyczyną. Cóż... w dziecięcym wierszyku do fartuszka spadła gruszka, spadły grzecznie dwa jabłuszka a śliweczka... spaść nie chciała! Bo ja zawsze muszę po swojemu :D
Kiedyś przeczytałam, że każda podróż oznacza pewną filozofię życia, jest jakby soczewką, w której ogniskują się nasze marzenia, potrzeby, niepokoje. Co nas łączy, tych którzy wracamy do domu tylko po to, by przepakować plecak i wrócić na szlak, to fakt nieposiadania dostatecznej ilości pieniędzy, które umożliwiłyby realizację planów. Ostatecznie jednak nie ma to większego znaczenia, ponieważ prześladujący nas demon włóczęgi sprawia, że wbrew logice i zdrowemu rozsądkowi i tak ruszamy w nieznane, nie dopuszczając przy tym myśli o niepowodzeniu swojej wyprawy. Instynkt wędrowania jest silniejszy od nas samych i choć skazujemy się na ryzyko utraty życia, walkę z samotnością, nierzadko zimno i głód, to robimy to... Człowiek nie jest w stanie żyć, gdy przeżywa coś takiego. Jedyne co nam pozostaje, to po prostu zapakować plecak i być gotowym do Drogi...


Prowadź nas drogą prostą Drogą tych, których obdarzyłeś dobrodziejstwami; nie zaś tych, na których jesteś zagniewany, i nie tych, którzy błądzą.

Keep us on the right path. The path of those upon whom Thou hast bestowed favors. Not (the path) of those upon whom Thy wrath is brought down, nor of those who go astray.

اهْدِنَا الصِّرَاطَ الْمُسْتَقِيمَ صِرَاطَ الَّذِينَ أَنْعَمْتَ عَلَيْهِمْ غَيْرِ الْمَغْضُوبِ عَلَيْهِمْ وَلَا الضَّالِّينَ

Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Inle Lake. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Inle Lake. Pokaż wszystkie posty

piątek, 4 marca 2011













9 lutego, środa
Wstajemy ciemną nocą. Rozgrzewamy się przy ognisku a potem, jeszcze w ciemnościach wcinamy śniadanko. Pyszne, gorące, lokalne, pożywne. Za oknem wstaje dzień. Słońce nieśmiało wylania się zza gór, ludzie śpieszą w pola. Jest jeszcze tak zimno, że chłód przenika do szpiku kości, a ludzie odziani tylko w koszule i sarongi. My tez ruszamy. Jeszcze wśród mgieł, które maluję krajobrazy na niesamowite, niepowtarzalne sposoby. Idziemy szybko, pospiesznie fotografując dzieci, idące do szkoły, te które dziś zostają w domu, by pracować oraz te, które przejeżdżają na motorach, wzbijając tumany kurzu na tutejszych „drogach”. Przy małym mostku spotykamy kobiety, które tłumaczą naszemu przewodnikowi, gdzie w okolicy rosną najlepsze liście na betel. Jesteśmy zadowoleni z siebie, bo już wiemy co to takiego. Ale chłopak opowiada nam nowe rzeczy i teraz nabieramy do betelu należnego mu szacunku. Obiecujemy sobie spróbować go ponownie przy najbliższej okazji.
Napotykamy kilka węży i chociaż na jednego niemal nadepnęłam, to zawsze przed nami uciekają. A są olbrzymie. Nawet przewodnik jest zadowolony, ze wypatrzyliśmy takie okazy.

Czasem zatrzymywaliśmy się, bo ktoś czegoś potrzebował – np. nasz przewodnik podarował mijanej dziewczynie pomadkę ochronną – albo chciał zobaczyć siebie na zdjęciu. Oczywiście plemiona górskie nadal nie przywykły do aparatów, szczególnie z wyświetlaczami i bardzo ich cieszy możliwość zatrzymania obrazu. Zresztą w domu, gdzie jedliśmy posiłek od kilku dni zaledwie był prąd, więc wieś odkrywała właśnie filmy i muzykę na DVD. Cała Birma uczy się dopiero czym jest video, DVD itp. Muzyka zachodnia funkcjonuje tu pod postacią lokalnych przeróbek (co normalne w Azji), dziwnie współegzystujących obok siebie przebojów od lat 70-tych poczynając a na współczesnych kończąc. W „teledyskach” lub po prostu nagraniach z koncertów piosenkarze zabawnie podrygują lun w wersji fabularyzowanej biegają za dziewczyną lub płaczą po jej odejściu. Wszyscy tu nucą lub śpiewają przeboje, w telewizji, w nagraniach odtwarzanych w barach czy autobusach dominuje karaoke.
W południe dochodzimy do Jeziora Inle. Dawno, dawno temu (czyli jakieś 5-6 lat) jezioro Inle słynęło z malowniczego targu na wodzie, który odbywał się co pięć dni. Wciąż jest on reklamowany jako jeden z największych i najbardziej autentycznych w Azji. Tymczasem tego targu już nie ma. Nadmiar turystów wyparł łodzie z pomidorami i plackami. Na lądzie proporcje podobne. Mimo wszystko jednak malownicza okolica oraz piękne jezioro warte są zobaczenia – zwłaszcza podczas kilkugodzinnej wyprawy łodzią. My mieliśmy czas jedynie na motorową łódź – półtorej godziny. Ale i tak warto!
Jezioro Inle należy do największych atrakcji Myanmar. Jest malowniczo położone, ma 22 kilometry długości, 11 kilometrów w najszerszym miejscu, jest bardzo płytkie i ze wszystkich stron otoczone jest górami. Nad jeziorem oraz wśród licznych okolicznych kanałów znajduje się kilka czarujących wiosek z małymi drewnianymi świątyniami i kolorowymi targami. Najciekawsze są wioski wybudowane dosłownie nad taflą jeziora, domy stojące na palach, szkoły, świątynie, sklepy, wszystko metr nad wodą. A przed domami zamiast rowerów stoją zaparkowane łodzie. Nawet ogrody i pola uprawne można w ten sposób zorganizować.
Jezioro Inle to jedna z największych atrakcji Birmy a jednocześnie dom dla około 70 tysięcy ludzi. Większość z nich należy do ludu Intha, który według podań, przybył nad wody jeziora już w XIV wieku z południowej części kraju. Dziś Intha zamieszkują położone nad jeziorem wioski na palach i trudnią się najczęściej rybactwem.

czwartek, 3 marca 2011






8 lutego, wtorek
Pobudka przed świtem, bo mnisi wstają bardzo wcześnie. Po śniadaniu odbył się przed składania donacji. Bardzo to ciekawe, trochę podobne do modlitw, których uczestnikami byliśmy w Tajlandii przy okazji robienia tatuaży w świątyni. Tutaj mnisi wydaja się być bardziej zasadniczy. Ale i tak dziwi mnie to, co piszą podróżujące kobiety o konieczności zwracania uwagi, by przypadkiem nie dotknąć mnicha. Wprawdzie musiałam w monastyrze zadbać, by mój strój był odpowiedni, ale nie robiono żadnych ceregieli z powodu mojej obecności. Przynajmniej takie odniosłam wrażenie.
Dzisiejszy dzień był znacznie bardziej wymagający. Oglądaliśmy po drodze plantacje chilli,, różnych warzyw – nie sadziłam nigdy, że zrobi na mnie wrażenie plantacja czosnku! Bardzo fotogeniczni SA ci ludzie, pracujący w polu. I bydło. Bawołom moglibyśmy się przyglądać bez końca. Gdy taplają się w bajorze, gdy majestatycznie ryczą w promieniach zachodzącego słońca…
W zasadzie wszyscy pozwalają się fotografować. Chętnie też z nami rozmawiają. Tylko raz zdarzyło się, że ktoś powiedział o pieniądzach za zdjęcie. Nie spotykamy natomiast - już drugi dzień- żadnych turystów. Dopiero w sklepie przed noclegiem (jedyny taki punkt w okolicy) natykamy się na dwie grupy. Zdecydowanie zbyt liczne. Może i miło jest sobie pogawędzić z ludźmi z całego świata, ale nie po to tu przyjechaliśmy.
Popołudniu w wiosce mamy czas naprzykrzenie się życiu ludzi. Wracając z pola pozdrawiają nas, uśmiechają się. I skąd w nich tyle radości, skoro są tacy biedni?! Oni wiedzą, i my wiemy, ze ich wolność jest bardzo ograniczona, że ich życie jest właściwie zapisane i niewiele mogą zmienić. Uśmiechają się z tak wielka życzliwością. Pozwalają swoim generałom przebranym w garnitury rządzić nadal a obcokrajowców traktują jak długo oczekiwanych gości. I tylko w oczach mają czasem taki smutek, a może melancholię…
Największym zaskoczeniem tego dnia jest dla mnie grupa wyrostków urządzająca pod opieka ojców walki kogutów. Już wczoraj widziałam jak małe szkraby same przygotowują sobie latawce używając noży i nożyczek. Dzieci tutaj obserwują dorosłych i postępują z ostrymi narzędziami jak rodzice. Ale walki kogutów?! Postępują ze swoimi kogutami z olbrzymim znawstwem. Zagrzewają je do walki a następnie machają do nas przyjaźnie małymi rączkami i chcą, żeby im zrobić zdjęcie.
Ten wieczór spędzamy w towarzystwie naszej gospodyni – starszej nauczycielki. Opowiada mi o warunkach pracy tutaj, płacach i traktowaniu przez uczniów i rodziców. Wyjaśni na czym polega kłopot, gdy chce się dokształcać a do dużego miasta jest tak daleko. Że nikt nie chce pracować w wioskach, więc na pytanie czego uczy uśmiecha się i mówi, że w szkole pracuje ich tylko trójka, wiec uczy czego trzeba. A gości turystów, by dorobić do niskiej pensji. Przeliczamy szybko i wychodzi nam, że nasz przewodnik za jeden trekking zarabia więcej niż ona w miesiąc. A ma taki ciepły, miły glos. I tak bardzo chce się z nią rozmawiać dłużej, ale jesteśmy zmęczeni, zmarznięci (po zachodzie słońca gwałtownie robi się bardzo zimno) i musimy się wyspać, bo jutro plan dnia jest bardzo napięty. Zatem mówimy dobranoc i kładziemy się na matach pod ołtarzykiem Buddy w głównym „pokoju” domu z liści bambusa.