skąd się wzięłam?

Moje zdjęcie
Jestem śliwką. Tworzono juz teorie, że śliwka była owocem grzechu pierworodnego, a nawet że jego przyczyną. Cóż... w dziecięcym wierszyku do fartuszka spadła gruszka, spadły grzecznie dwa jabłuszka a śliweczka... spaść nie chciała! Bo ja zawsze muszę po swojemu :D
Kiedyś przeczytałam, że każda podróż oznacza pewną filozofię życia, jest jakby soczewką, w której ogniskują się nasze marzenia, potrzeby, niepokoje. Co nas łączy, tych którzy wracamy do domu tylko po to, by przepakować plecak i wrócić na szlak, to fakt nieposiadania dostatecznej ilości pieniędzy, które umożliwiłyby realizację planów. Ostatecznie jednak nie ma to większego znaczenia, ponieważ prześladujący nas demon włóczęgi sprawia, że wbrew logice i zdrowemu rozsądkowi i tak ruszamy w nieznane, nie dopuszczając przy tym myśli o niepowodzeniu swojej wyprawy. Instynkt wędrowania jest silniejszy od nas samych i choć skazujemy się na ryzyko utraty życia, walkę z samotnością, nierzadko zimno i głód, to robimy to... Człowiek nie jest w stanie żyć, gdy przeżywa coś takiego. Jedyne co nam pozostaje, to po prostu zapakować plecak i być gotowym do Drogi...


Prowadź nas drogą prostą Drogą tych, których obdarzyłeś dobrodziejstwami; nie zaś tych, na których jesteś zagniewany, i nie tych, którzy błądzą.

Keep us on the right path. The path of those upon whom Thou hast bestowed favors. Not (the path) of those upon whom Thy wrath is brought down, nor of those who go astray.

اهْدِنَا الصِّرَاطَ الْمُسْتَقِيمَ صِرَاطَ الَّذِينَ أَنْعَمْتَ عَلَيْهِمْ غَيْرِ الْمَغْضُوبِ عَلَيْهِمْ وَلَا الضَّالِّينَ

Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Pokhara. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Pokhara. Pokaż wszystkie posty

środa, 8 grudnia 2010




29 listopada, poniedziałek
O świcie opuszczamy hotel i jedziemy na dworzec autobusowy mamy bilet na najtańszą wersje autobusu turystycznego do Katmandu. Wszystkie startują o 7:00, więc mamy okazję przyjrzeć się różnym typom turystów. Wielu pozuje na backpekersów, ale większość z nich zdradza słabość do nieumiarkowanego wydawania sporawych sum na nieistotne szczegóły. Jeżeli kogoś poza nami oburzają wygórowane ceny, to możecie być pewni – Polacy! :D
Droga jak zawsze upływa sennie, męcząco. W kraju, gdzie autobusy rozwijają zawrotną średnią prędkość 25 km/godz (290 km jedziemy niemal 8 godzin, zaś do granicy 280 km pokonujemy w godzin 11!), przyznajemy się do tęsknoty za Indiami – tam pociągi jeżdżą z prędkością dźwięku, a czasem nawet bliską prędkości światła (bywa że i 40 km/godz).
W KTM lokujemy się w zacisznym hoteliku z wi-fi i gorącą woda non stop. Próbujemy shoppingować. Ale Łukasz już kupił co miał kupić i wysłał do Polski a ja stałam się zbyt wybredna. Tego dnia nic z tego. Wieczorem idziemy do baaardzo wykwintnej restauracji koreańskiej – w strojach trekkingowych! A co tam, w końcu to moja spóźniona impreza urodzinowa :D Ale sama knajpa – godna opowieści. Niskie stoliczki na podwyższeniu, pyszne jedzenie i nastrój – zgasło światło w całym mieście i siedzimy przy świecach.



28 listopada, niedziela
Łukasz odwiedza swojego lekarza. Dostaje znowu jakieś antybiotyki (co potwierdza, że nasza decyzja o zejściu z gór była słuszna). Ja urywam się na kobiece zakupy. Poszalałam w sklepach z kosmetykami, „troszkę” poszperałam w ciuszkach ale w Pokarze wybór niewielki. Postanawiam sobie odbić w stolicy.
Siedzę sobie w letniej sukience na trawce nad jeziorem i łapie sygnał z pobliskiej kafejki – wielokrotnie tam bywałam, więc laptop sam się loguje. Kradnę sygnał i przeżywam rozkosz rozmów z przyjaciółmi. W Polsce śniegi i wiatr. Mogę tylko przesłać nieco gorąca i wierzyć, że ciepłe myśli stopią zaspy. Po godzinie przychodzi Łukasz i robi mi żartobliwe wyrzuty, że nie zapłaciłam za neta. Ale gdy siada na ławeczce obok i słońce ogrzewa mu twarz, przestaje mieć pretensje…
Uparłam się na zwiedzanie, ale Łukasz nie ma ochoty na dalekie wycieczki. Jedziemy do podziemnego wodospadu. Okazuje się, że mój towarzysz podróży miał rację –nie było warto.

sobota, 4 grudnia 2010

22 listopada, poniedziałek
Nareszcie ruszamy w góry. Ogarniecie się po tylu dniach choroby nie jest proste, ale końcu przemierzamy miasto w kierunku dworca autobusowego. Komunikacja publiczna to ciekawe zagadnienie, także w Nepalu. W autobusie miejskim kobiety w tradycyjnych strojach siedzą obok tych w dżinsach, jakiemuś panu spod siedzenia ucieka kura (związane łapki, ale tak żywotna, że rozdarła reklamówkę, w którą była zapakowana i sobie skacze w kierunku wyjścia), którą stojąca obok pani w zwiewnych materiałach niewzruszenie łapie i oddaje właścicielowi. A to wszystko w centrum wielkiego miasta. Wielkiego właściwie chyba dlatego, że nie ma tu bloków i wszyscy mieszkają w domkach – zatem powierzchnia miasta jest duża. Czasem nawet są asfaltowe drogi. Czasem w mieście jest światło. A czasem, gdy świeci słońce, jest ciepła woda (powtarzam, jeśli się nagrzała w beczkach na dachu). Wtedy jest też oświetlenie solarne, więc cos się jednak w pokoju świeci i nie trzeba używać świec i latarek. BDW do kąpieli często grzejemy wodę grzałką i polewamy się z butelek po wodzie mineralnej. Jeśli jest prąd. Wtedy możemy tez zrobić sobie herbatkę, musli czy ugotować jajka.
No, ale dobrze – jedziemy do Natapuli. Gość w kasie poinformował nas że autobus wyjeżdża o 14:30 i jedzie półtorej godziny (42 kilometry). Może i prawda. Nasz wyjechał o 14:30, przejechał 200 metrów, odczekał 45 minut (tu wsiadła większość pasażerów oraz tłum obnośnych sprzedawców) a potem jechał kolejne dwie godziny z ogonkiem. Pomocnik kierowcy kazał nam wysiąść w jakimś… miejscu nie oznaczonym na mapie. Dobrze, że miałam opis trasy z przewodnika. Miedzy budkami z jedzeniem wchodzimy na ścieżkę do Birethani – wioski, w której mamy dziś spać. Nie nazwalałbym tego (z wyglądu) głównym szlakiem trekkingowym Nepalu, ale mogę się mylić.
W Birethani znajdujemy nocleg typu komórka. Przez szpary podglądają nas dzieci gospodarza, on w ślimaczym tempie realizuje horrendalnie drogie zamówienie agdy gaśnie we wsi światło – przynosi nam lampę naftową. Zabawne, ale gdy próbuje mi tłumaczyć jak ją obsługiwać, dziękuję mówiąc, że mam taką w pokoju – odwracam się i widzę głupią minę Łukasza. Okazuje się, że on nigdy w życiu z lampy naftowej nie korzystał i potrzebuje instrukcji. No tak, młode pokolenie (przypominam sobie, że mój kolega jest jednak sporo młodszy i grzałką w moim bagażu też był zdziwiony).
Korzystamy z naładowanych baterii w naszych laptopach i oglądamy sobie film. Taki trudny, ambitny. Paradoksalna sytuacja - w tej dziurze oglądać europejskie kino.
21 listopada, niedziela
Sytuacja powoli wraca do normy. Stołujemy się już niemal normalnie – tzn. w lokalnych barach. Znaleźliśmy taka knajpkę, gdzie jacyś Polacy po kilku dniach imprezowania zostawili flagę sponsora polskiej reprezentacji. Nam też to miejsce bardzo przypadło do gustu i wracamy tu często, nawet kilka razy dziennie. Omar jest mistrzem świata. Jego zupy to czysta poezja, dania jak w najlepszej knajpce a ceny groszowe. Łukasz chce nawet, żeby Omar go uczył, zdradził swoje sekrety.
Wieczorami zazwyczaj jakieś restauracje z jedzeniem azjatyckim. Chyba zaczynam rozpoznawać alfabety. Mam już ulubione smaki i dania 
20 listopada, sobota
Łukasz choruje. Krzątam się, a gdy twierdzi, że czuje się lepiej – oddycham z ulgą. Kontrolne badanie – jeszcze trochę musi odpocząć, ale rzeczywiście jest lepiej. No to świętujemy. Zostaję zaproszona na elegancką kolację – najstarsza restauracja chińska w Pokarze. Zestaw na dwie osoby (45 zł – sprawdziłam następnym razem) ledwie udało się zmieścić na stoliku. W moich siedmiu żołądkach mieści się tylko dlatego, że bardzo się zawzięłam, aby te pyszności się nie zmarnowały. Powoli uczę się tych dziwnych nazw i co mi smakuje a co nie. No i oczywiście coraz sprawniej posługuje się pałeczkami – jeśli potrawa jest prosta, to nawet nie zdąży wystygnąć! Ha, to już jest coś hihi. No ale gdy są metalowe albo kanciaste to nie jest tak łatwo. Zauważam już różnice między restauracjami (na przykład w nowszej wersji tej chińskiej jedzenie nie jest tak dobre a atmosfera nie tak klimatyczna). Bardzo lubię te niskie stoliczki i siedzenia na podwyższeniu, przed którym zdejmuje się i zostawia obuwie. Także dlatego, że w moich skarpetkach nie ma dziur, a niestety nie wszyscy mogą to o swoich powiedzieć.
18 listopada, czwartek
Łukasz choruje. Ja krzątam się wokół.
17 listopada, środa
Łukasz choruje. Pełna gama testów wyklucza wszystkie inne choroby, jakie Łukasz i jego lekarz mogli sobie tylko wymyślić. Więc leczenie tyfusu tymi samymi lekami, tylko dłużej (do dziesięciu dni). Na szczęście gorączka ma spaść za dwa – trzy dni. Nie mamy termometru – w całej dzielnicy nie można go kupić, ale obstawiam jakieś 42 – 43 stopnie Celsjusza. Cudowne leki najnowszej generacji (doktor powtarzał, że nie są dobre, tylko najlepsze) nie chcą zadziałać. Najlepiej sprawdzają się zimne okłady (a jakże – moim ręcznikiem z microfibry, bo jego jest tak nowoczesny, że się nie nadaje; mój po kilku dniach moczenia non stop zaś nadaje się tylko do wymiany – na taki super nowoczesny oczywiście :P).

wtorek, 30 listopada 2010

12 listopada, piątek
Na mój widok wszyscy pytają co mi się stało, wiec jem najchętniej w koreańskiej knajpce, gdzie kobieta już nie pyta dlaczego chce słomkę do milk tee. Powoli dochodzę do siebie. Na tyle, by zalogować w kafejce i porozmawiać z rodziną. Najlepiej będzie wyjść w góry. Tam wszystko się ułoży…
11 listopada, czwartek
Przegapiłam tę datę. Flagi nie wywiesiłam. Że był Dzień niepodległości skojarzyłam kilka dni później. Udało mi się za to dotrzeć do Urzędu Imigracyjnego i przedłużyć wizę. Na więcej aktywności nie mam sił. Jestem chora.
10 listopada, środa
Nie chcę się budzić. Jestem zmęczona. I obolała. Gdybym nie wiedziała, że ból zębów to tylko złudzenie od tego czegoś na mojej twarzy, to bym je sobie sama powyrywała. Przedłużenie wizy – nie ma szans. Zasypiam próbując wstać z łóżka. Wieczorem udaje mi się dojść do najbliższej restauracji – koreańskiej vis a vis bramy hotelu. Jem hot pota i wracam spać.