skąd się wzięłam?

Moje zdjęcie
Jestem śliwką. Tworzono juz teorie, że śliwka była owocem grzechu pierworodnego, a nawet że jego przyczyną. Cóż... w dziecięcym wierszyku do fartuszka spadła gruszka, spadły grzecznie dwa jabłuszka a śliweczka... spaść nie chciała! Bo ja zawsze muszę po swojemu :D
Kiedyś przeczytałam, że każda podróż oznacza pewną filozofię życia, jest jakby soczewką, w której ogniskują się nasze marzenia, potrzeby, niepokoje. Co nas łączy, tych którzy wracamy do domu tylko po to, by przepakować plecak i wrócić na szlak, to fakt nieposiadania dostatecznej ilości pieniędzy, które umożliwiłyby realizację planów. Ostatecznie jednak nie ma to większego znaczenia, ponieważ prześladujący nas demon włóczęgi sprawia, że wbrew logice i zdrowemu rozsądkowi i tak ruszamy w nieznane, nie dopuszczając przy tym myśli o niepowodzeniu swojej wyprawy. Instynkt wędrowania jest silniejszy od nas samych i choć skazujemy się na ryzyko utraty życia, walkę z samotnością, nierzadko zimno i głód, to robimy to... Człowiek nie jest w stanie żyć, gdy przeżywa coś takiego. Jedyne co nam pozostaje, to po prostu zapakować plecak i być gotowym do Drogi...


Prowadź nas drogą prostą Drogą tych, których obdarzyłeś dobrodziejstwami; nie zaś tych, na których jesteś zagniewany, i nie tych, którzy błądzą.

Keep us on the right path. The path of those upon whom Thou hast bestowed favors. Not (the path) of those upon whom Thy wrath is brought down, nor of those who go astray.

اهْدِنَا الصِّرَاطَ الْمُسْتَقِيمَ صِرَاطَ الَّذِينَ أَنْعَمْتَ عَلَيْهِمْ غَيْرِ الْمَغْضُوبِ عَلَيْهِمْ وَلَا الضَّالِّينَ

niedziela, 17 kwietnia 2011

6 kwietnia, środa
Rano zaczynamy od wizyty w pobliskim FOOD CENTER. Wielka hala z mnóstwem punktów gastronomicznych. Z trudem wyszukujemy cos przypominającego potrawy znane nam z innych krajów azjatyckich. Wszystko tu wygląda inaczej. Jest sterylnie czysto. Plakaty zachęcają klientów do telefonowania lub esemensowania pod specjalny numer telefonu jeśli restaurator włoży palec do zupy lub popełni jakieś inne wykroczenie przeciwko higienie. Rozkładamy mapę, którą wzięłam z lotniska i planujemy pierwsze przejazdy. Na mapie oczywiście singapurski Lew. Wizerunek posągu Merlion jest znanym symbolem Singapuru, używanym do 1997 jako logo przez singapurską izbę turystyki.

Państwo Singapur położone jest na wyspie Singapur o powierzchni 572 km² wraz z grupą otaczających ją wysepek. Powierzchnia lądowa Singapuru ulega stałemu wzrostowi na skutek prac prowadzonych nad pozyskaniem lądu od morza. Są one również źródłem zatargu z sąsiednią Malezją. Z Półwyspem Malajskim wyspa Singapur połączona jest za pomocą nasypu (The Causeway) w północnej części wyspy oraz mostem Tuas Second Link w jej zachodniej części. Najważniejsze z pozostałych 54 wysp to: Jurong Island, Pulau Tekong, Pulau Ubin i Sentosa.

Dziś planujemy zwiedzać wyspę główną. Zaczynamy od Chinatown. Nasza gospodynie jest Chinką z pochodzenia (jej rodzice między sobą rozmawiają po mandaryńsku, z nią zresztą raczej też a z nami po angielsku, choć widać, że to język wyuczony; Ruth jest dwujęzyczna). Łukasz był już w Singapurze dwa lata temu i te dzielnice zna najlepiej. Więc jedziemy.

Po wyjściu z metra niemal mdleję. Nie mogę złapać oddechu. Do tej pory niemal cały czas przebywamy w pomieszczeniach z klimatyzacją (mamy klimę w pokoju, jest w autobusach – ustawiona na mrożenie, jest w metrze a nawet na otwartych przestrzeniach jest nadmuchiwane zimne powietrze). Gdy wychodzimy na ulicę (w dochodzi południe, bo srodze zaspaliśmy) uderza w nas fala rozpalonego powietrza. Wchodzimy wiec do centrum handlowego by przygotować się na starcie z żarem powietrza i… trafiamy w objęcia utalentowanych chińskich handlarzy. Z trudem udaje mi się nie kupić zestawu obiektywów i filtrów w pierwszym stoisku! Są naprawdę świetni!!! I znakomicie znają się na swojej pracy. Przedzieram się między fascynującymi stoiskami, powtarzając sobie w duchu, że „nie chcę nic kupić” tak skutecznie, ze w końcu nie kupuje nawet tego co naprawdę mi się podoba…

Wpadamy na stoisko „wszystko z duriana”. Obiecywaliśmy sobie już dawno durianowi ucztę w Singapurze, więc decydujemy się na początek na naleśniki z duriana. Naleśniki są na gorąco a pasta z duriana zmrożona niczym lody. Moje zmysły szaleją! Nie sposób opisać tych doznań smakowych. Jest to wrażenie w najwyższym stopniu DZIWNE.

Chodzimy uliczkami Chinatown, wchodzimy do świątyni. Niesamowita! Z zewnątrz wygląda zwyczajnie, ale w środku błyszczy zlotem i drogimi kamieniami. Jest kilkupiętrowa, a na kolejnych piętrach przeplatają się muzea, sklepy, restauracje, ogrody-tarasy widokowe i sanktuarium z zębem Buddy. Przy stoliczku siedzi mnich w atmosferze tradycji – i pod blatem stolika esemesuje z ultranowoczesnej komórki!

Ruszamy na spacer ulicami miasta. W zabudowie Singapuru przeważają wysokie wieżowce. Sercem miasta jest stara dzielnica kolonialna. Znajdują się tu gmachy rządowe, kościoły, hotele, kluby sportowe, luksusowe domy mieszkalne oraz nowoczesne drapacze chmur. Do zabytków z czasów kolonialnych należy odlana z brązu statua Tomasa Stamforda Rafflesa, neogotycka katedra św. Andrzeja i budynek ratusza. W mieście istnieje wiele świątyń buddyjskich, taoistycznych, hinduistycznych i meczetów. Interesujące zbiory sztuki azjatyckiej i europejskiej można zobaczyć w kilku muzeach (Narodowym, Sztuki i Azjatyckim).

Pomimo gęstej i systematycznie rozrastającej się zabudowy w Singapurze można znaleźć urocze miejsca do wypoczynku. Na wspaniały park rozrywki zamieniono jedną z wysp – wyspę Sentosa. Zbudowano na niej oceanarium, w którym można m.in. odbyć spacer przeszklonym korytarzem umieszczonym pod jednym z głównych akwariów. Na wyspie istnieje także wodny park rozrywki, ogród botaniczny oraz muzeum motyli, w którym można obejrzeć około 60 gatunków żywych okazów. Na wschodnim wybrzeżu głównej wyspy znajduje się także krokodylarium, w którym żyje ponad 1800 krokodyli pochodzących z Azji, Afryki i Stanów Zjednoczonych.
Popołudnie spędzamy w Muzeum Sztuki Azjatyckiej. Jest to miejsce tak wyjątkowe, że należy mu się osobny artykuł. 13 ekspozycji z wykorzystaniem najnowszych osiągnięć techniki, dotykowymi wyświetlaczami, idealnym oświetleniem, kącikami zabaw dla dzieci (w których znakomicie się bawimy). Po kilku godzinach musimy wyjść, bo zamykają.
Wieczorem spacerujemy po nabrzeżu. Jest cudownie oświetlone, zorganizowane jak wielki park rozrywki. Eleganckie restauracje są dla nas za drogie, więc oglądamy tylko wystawy najdroższych sklepów świata na najdroższej chyba ulicy świata Orchad Road. Wielkie zielone drzewa a w ich koronach śpiewają ptaki!!!
Na kolacje jedziemy do dzielnicy indyjskiej. Dzielnica Małe Indie ulokowała się wokół Serangoon Rd, na północ od kolonialnej dzielnicy. Unoszący się w powietrzu zapach przypraw stanowi jej nieodłączną część, podobnie jak muzyka filmowa z Bollywood i malownicze boczne uliczki. Turystów straszy się brudem i chaosem tu panującymi, ale i tak jest o niebo czyściej, niż w prawdziwych Indiach.


Little India Arcade z licznymi ciekawymi sklepami stoi naprzeciwko gwarnego targu Tekka Centre. Świątynia Sri Veeramakaliamman (141 Serangoon Rd, poświęcona bogini Kali, jest jedną z najpopularniejszych wśród Tamilów. W buddyjskim sanktuarium Sakaya Muni Buddha Gaya, zwanym Świątynią Tysiąca Świateł, znajduje się 15-metrowy posąg siedzącego Buddy. Podobno w zapuszczonych alejkach za Desker Rd mieszczą się niesławne domy publiczne, ale tam się o nocy nie zapuszczamy. Wystarcza mi indyjska kawa z mlekiem. Niestety wszystko tu smakuje inaczej… Może jest za czysto?
c.d.
Popołudniu mamy lot do Singapuru. To miasto-państwo położone na południowym krańcu Półwyspu Malajskiego, liczy zaledwie 639 km2 powierzchni (w tym ziemi ornej 2%), ma około 3,2 mln mieszkańców, jest zlokalizowany na granicy Oceanów Spokojnego i Indyjskiego, w miejscu gdzie przecinają się główne drogi morskie łączące Indie, południowo-wschodnią Azję i Daleki Wschód. Nazwa Singapur pochodzi od dwóch sanskryckich słów: singa (lew) i pura (miasto), stąd niekiedy stosowana nazwa Miasto Lwa.

Przeczytałam, że kraj tej jest urzeczywistnieniem myśli wielkiego chińskiego filozofa Konfucjusza o państwie idealnym. Oczywiście pamiętam, ze Platon ledwie zdążył uciec, gdy jego idee państwa wcielono w życie a co wyszło z pomysłów Marksa i Engelsa także wszyscy wiemy. Nie mam więc zaufania do idei państwa idealnego. Tym bardziej interesująco będzie przekonać się o tym na własne oczy.
Singapur to państwo nowoczesne, troszczące się o obywateli, pełne rygoru i dyscypliny, ze sprawnie działającą i nieskorumpowaną administracją. Gdy po dwóch dniach zaskoczona zapytam nasza hościnę Ruth dlaczego nigdzie nie widać policji zaskoczona odpowie: „Po co? Przecież jest bezpiecznie!” I rzeczywiście. Jest bardzo bezpiecznie, sterylnie czysto i niesamowicie nowocześnie. A przy okazji kosmicznie drogo.

Przy punkcie odprawie celnej czytam napis (spodziewałam się czegoś takiego po przeczytaniu relacji, więc byłam bardzo ciekawa czy to prawda) w języku angielskim: „zakaz wwożenia gumy do żucia” Jest to przepis jak najbardziej aktualny, wynikający z zakazu żucia gumy w tym państwie. Przepisy regulują tu każdą najdrobniejszą aktywność. Już na lotnisku spotykam się z ich pełnym wachlarzem. Zgodnie z singapurskimi przepisami celnymi całkowitym zakazem wwozu objęte są:
– alkohole i papierosy oznaczone Singapore duty not paid;
– papierosy oznaczone symbolem „E” na opakowaniach;
– guma do żucia (z wyjątkiem gumy do żucia do celów leczniczych);
– tytoń do żucia;
– zapalniczki w kształcie pistoletów;
– kontrolowane leki i środki psychotropowe;
– zagrożone gatunki zwierząt i produkty z nich;
– sztuczne ognie, petardy i inne fajerwerki;
– obsceniczne artykuły, publikacje, nagrania wideo i software;
– reprodukcje/kopie publikacji objętych prawami autorskimi;
– materiały o charakterze buntowniczym i wywrotowym.

Po wyjściu na ulicę, w metrze, w autobusie, na przystanku, w toalecie, itd – po prostu wszędzie różnorakie znaki zakazu lub instrukcje postępowania np. zalecenia dotyczące mycia rąk w dziewięciu etapach. I chociaż po przylocie do tego państwa byłam straszliwie głodna i to, chociaż zrobiliśmy zakupy w lotniskowym markecie, to baliśmy się jeść w miejscach publicznych. A więc w autobusie czy na przystanku. Uważałam, żeby nie upuścić czegoś, bo karzą za śmiecenie; żeby przechodzić w miejscach dozwolonych; żeby wsiadać i wysiadać z autobusu zgodnie z instrukcją…

Wieczorem docieramy do naszej hościny z CS Ruth, która opowiada nam do późna o swoim mieście i pomaga zaplanować następny dzień. Z głowy zapisuje nam na karteczkach numery autobusów i stacje przesiadkowe, cytuje statystyki i żartuje na każdy temat. Niesamowita kobieta!
5 kwietnia, wtorek


Niemal nie spałam tej nocy z powodu komarów. Zastosowaliśmy kremy przeciwko owadom latającym z DETem, elektrycznego „zabójcę” i spiralę zapachową (taki lokalny wymysł, niesamowicie skuteczny, nawet na otwartej przestrzeni). Niestety nic nie pomagało. Najpierw budziłam się z bólu (jakoś wyjątkowo złośliwe te komary się zrobiły), a potem (czyli od pierwszej w nocy) już wcale spać nie mogłam. Plus taki, że w końcu zrezygnowałam ze spania i uzupełniłam nieco pamiętnik (i bloga).

Rano wyruszyliśmy na zwiedzanie świątyń. Chiang Mai to miasto trzystu świątyń, a my pomimo, ze tu mieszkaliśmy nie zwiedzaliśmy ich jakoś specjalnie. Uparłam się, że bez zobaczenia przynajmniej dwóch z tych trzech najważniejszych nie wyjadę. Zjedliśmy więc zupkę tom yam z owocami morza na ostro z ryżem i zaczęliśmy zwiedzanie.


Chiang Mai jest ważnym centrum kulturalnym i religijnym, słynie z przyjemnej atmosfery i pięknej scenerii. Miasto obfituje w świątynie, muzea, bazary, knajpki, restauracje i wiele innych atrakcji. Jedną z największych atrakcji Chiang Mai są liczne świątynie, jest ich ponad 300, a wiele zasługuje na miano najpiękniejszych w kraju, szczególnie Wat Phra Singh, Wat Phrathat Doi Suthep, czy Wat Chedi Luang.
Wat Phra Singh wzniesiony został w 1345 roku przez króla Pha Yoo, dla uczczenia jego ojca – Khama Fu.
Bezcennym skarbem świątyni są manuskrypty zapisane na liściach palmowych oraz teksty i scenki rodzajowe pokrywające jej ściany. Na malowidłach są uwiecznione sceny z życia codziennego XIV-wiecznych Tajów, ich dawne obyczaje i stroje. W świątyni tej przechowywane są także niezwykle cenne wizerunki Oświeconego np. Phra Phutthasihing Buddha z XIV w.


Wat Chiang Man to najstarsza ze wszystkich świątyń miasta, wzniesiona w 1296 r.Na mnie nie zrobiła absolutnie żadnego wrażenia. Stoi w miejscu, gdzie niegdyś mieszkał król Mengrai (założyciel miasta), zanim jeszcze powstało miasto. Lokalnym skarbem przechowywanym w tej świątyni są figurki Buddy, kamienna – Phra Sila Khao i wykonana z kryształu – Phra Setangamani (podobno posiada ona moc wywoływania deszczu). Ten kompleks świątynny słynie ze swej doskonale zachowanej chedi, wzniesionej na czworokątnej podstawie, dźwiganej przez 17 stiukowych słoni.


Świątynia Wat Chedi Luang określana bywa mianem „Filaru Miasta”, ponieważ znajduje się dokładnie w jego centrum, przy Prapokklao Road. Najbardziej charakterystyczną budowlą tego zespołu świątynnego jest masywna, kwadratowa chedi.
Tajowie wierzą, że we wnętrzu świątyni Wat Chedi Luang przebywa duch znany jako Prueksa Thevada, który strzeże miasta od wojen i zamieszek, a także dba o to, by deszcz spadł w porę. W związku z tym duch-strażnik cieszy się wielkim szacunkiem rolników. Podobno przechowywano tu także posąg Szmaragdowego Buddy (dziś znajduje się w Bangkoku)



Nie zdążyliśmy tylko pojechać do Wat Phrathat Doi Suthep przez niektórych uważanej za symbol i jedną z najwspanialszych świątyń Chiang Mai. Ta świątynia położona jest poza centrum, na wzgórzu. Podobno rozciąga się stamtąd wspaniały widok na panoramę stolicy prowincji.
4 kwietnia, poniedziałek


Jutro lecimy do Singapuru, który jest legendarnie drogim państwem, więc dziś jest ostatni dzień na załatwienie spraw zdrowotnych. Zresztą Tajlandia słynie ze swojej opieki zdrowotnej na wysokim poziomie za niskie pieniądze. Czytałam, że w sytuacji gdy ktoś w Azji potrzebuje operacji lub szybkiej pomocy lekarskiej, ubezpieczyciele przewożą najchętniej właśnie tutaj. No więc wzięłam moja listę symptomów i poszłam do znanego mi już szpitala. Miałam już swoją kartę z kodem paskowym i można powiedzieć, ze po kilku wizytach byłam już stałym klientem  Zaskoczeniem dla mnie były tym razem tłumy oczekujących. Jednak białych turystów obsługiwano chyba poza kolejnością, bo już po chwili byłam w gabinecie mierzenia objawów życia.
Gdy pielęgniarka zapytała z czym przyszłam, podałam moją listę. Trochę się zdziwiła, ale co tam. Czekała mnie jeszcze rozmowa z lekarzem. O dziwo wystarczyło mi znajomości angielskiego hihihi zarówno na opisanie objawów, jak i na badania i omówienie testów do wykonania. No więc znowu kompletne badania, godzina oczekiwania na wyniki i… nic!
Okazało się, że jestem zupełnie zdrowa. Co oczywiście bardzo mnie uszczęśliwiło, jeszcze bardziej jednak zaskoczyło. Przez ostatnie dni czułam się fatalnie, byłam pewna, że znowu mam jakiegoś lokatora, znaczy pasożyta. Często i mocno bolały mnie różne części mojego ciała. Stwierdziłam u siebie nawet zmiany osobowości. A okazało się, że jedyne, co można zdiagnozować medycznie to… niestrawność! Lekarz dokładnie omówił ze mną moja dietę, wyjaśnił wpływ azjatyckiego jedzenia, szczególnie warzyw, na mój organizm i zalecił więcej europejskiego jedzenia.


Dało mi to do myślenia. Jeżdżę sobie już dziesiąty miesiąc, jem lokalnie i generalnie dobrze to znoszę. Może jednak nasze europejskie organizmy są zaprogramowane inaczej niż tutejsze. Chociaż w Indiach to lokalni mieli ogromne problemy w toalecie. Jeszcze kilka miesięcy temu myślałam, że należy jeść tam gdzie miejscowi. Ale to nie takie proste. Jeśli miejscowi są biedni, to jedzą tam gdzie jest tanio, niezależnie od tego czy jest czysto i zdrowo. Potem mają spore problemy gastryczne, ale nie maja innego wyjścia jak jeść tanio. Z drogiej strony jedzenie w drogich restauracjach nie gwarantuje niczego, bo kuchnie są niedostępne oczom klientów. W tych ulicznych przynajmniej widać, czy kucharz myje ręce.


Menu? Taki ryż na przykład wydaje się dobry na wszystko. Ale ile można go jeść i w jakich kombinacjach? Nieznane naszej kuchni warzywa sprawiają, że stolec przybiera wszelkie znane w przyrodzie barwy, że o kształtach nie wspomnę. Mogłabym teraz prowadzić wykłady z tej materii.



Po obiedzie szukam stomatologa. Jest z tym mały kłopot, bo w Tajlandii nie funkcjonuje państwowa opieka stomatologiczna, zaś prywatne gabinety nie tylko są, co oczywiste, drogie. Specjaliści przyjmują wieczorami. Nie mogę wiec znaleźć nikogo, kto zająłby się mną „od ręki”. W jednym z gabinetów przyjmuje młoda pani doktor, ale gdy siadam na fotelu stwierdza, że jeden ząb należy leczyć kanałowo, co w ogóle nie wchodzi w grę w tym miejscu, a drugi – cóż, dziura jest za duża i ona nie podejmie się rekonstrukcji. Kiedy niby ona się zrobiła taka duża?! Próbuję jeszcze w kilku miejscach, ale wszyscy są zbyt odpowiedzialni, by podjąć czegoś, do czego nie maja kompetencji. Nie to co u nas. W końcu starszy doświadczony stomatolog ogląda mojego zęba i stwierdza, że nie trzeba jednej wielkiej plomby (czyli specjalistycznego leczenia podobnego do robienia koronki), bo wystarczy zrobić trzy małe plomby dookoła. Skoro tak, siadam na fotel. Po zastrzyku znieczulającym, trzech kwadransach borowania z chustką operacyjna na twarzy i odsysaczem w ustach, mam nowe plomby i ząb nie boli. Wprawdzie powoli odrętwienie puszcza, ale wierzę, że będę mogła nurkować.
3 kwietnia, niedziela
Nie ma o czym pisać. Źle się czułam i cały dzień spędziłam w łóżku. Jutro pójdę do stomatologa z bolącym zębem i do lekarza. Zrobiłam sobie listę objawów. Wyszła mi cała strona sporego notatnika. Korzystając z wi-fi w pokoju przetłumaczyłam sobie to na angielski i przygotowuję się do wizyty.
*Pisze z dwutygodniowym opóźnieniem, więc nie martwcie się o mnie. Następnego dnia wykonano wszelkie możliwe badania i okazało się, ze wszystko jest w porządku. Teraz mam nadzieję, że mój ubezpieczyciel zwróci mi poniesione koszty.