skąd się wzięłam?

Moje zdjęcie
Jestem śliwką. Tworzono juz teorie, że śliwka była owocem grzechu pierworodnego, a nawet że jego przyczyną. Cóż... w dziecięcym wierszyku do fartuszka spadła gruszka, spadły grzecznie dwa jabłuszka a śliweczka... spaść nie chciała! Bo ja zawsze muszę po swojemu :D
Kiedyś przeczytałam, że każda podróż oznacza pewną filozofię życia, jest jakby soczewką, w której ogniskują się nasze marzenia, potrzeby, niepokoje. Co nas łączy, tych którzy wracamy do domu tylko po to, by przepakować plecak i wrócić na szlak, to fakt nieposiadania dostatecznej ilości pieniędzy, które umożliwiłyby realizację planów. Ostatecznie jednak nie ma to większego znaczenia, ponieważ prześladujący nas demon włóczęgi sprawia, że wbrew logice i zdrowemu rozsądkowi i tak ruszamy w nieznane, nie dopuszczając przy tym myśli o niepowodzeniu swojej wyprawy. Instynkt wędrowania jest silniejszy od nas samych i choć skazujemy się na ryzyko utraty życia, walkę z samotnością, nierzadko zimno i głód, to robimy to... Człowiek nie jest w stanie żyć, gdy przeżywa coś takiego. Jedyne co nam pozostaje, to po prostu zapakować plecak i być gotowym do Drogi...


Prowadź nas drogą prostą Drogą tych, których obdarzyłeś dobrodziejstwami; nie zaś tych, na których jesteś zagniewany, i nie tych, którzy błądzą.

Keep us on the right path. The path of those upon whom Thou hast bestowed favors. Not (the path) of those upon whom Thy wrath is brought down, nor of those who go astray.

اهْدِنَا الصِّرَاطَ الْمُسْتَقِيمَ صِرَاطَ الَّذِينَ أَنْعَمْتَ عَلَيْهِمْ غَيْرِ الْمَغْضُوبِ عَلَيْهِمْ وَلَا الضَّالِّينَ

sobota, 13 listopada 2010

kilka ostatnich dni przechorowałam - dopadły mnie skutki choroby wysokościowej
ruszam na trekking do Południowego Sanktuarium Anapurny
moje numery telefonów - polski i nepalski pozostaja aktualne choc nie zawsze działają
więcej relacji i zdjęć za 10-14 dni







31 października, niedziela
Śpimy w Samagaon dwie noce. Dzisiejszy dzień przeznaczony jest na aklimatyzacyjne wejście na wysokość 4 tysięcy metrów nad poziomem morza. Rano znajdujemy pokoje w hoteliku, do którego się przenosimy. Od jakiejś pani bierzemy mleko i jogurt z jaka (tzn z samicy jaka, ale nikt z nas nie pamięta jak się nazywa „żona jaka”).
Dziś dzień moich urodzin. Spodziewałam się słońca i bezchmurnego nieba. Tymczasem mamy załamanie pogody. To jedyny dzień trekkingu, gdy jest pochmurno. I właśnie dlatego wszyscy ten dzień zapamiętamy.
Po 9tej ruszamy na spacer, który ma być lajtowy, bo to przecież nasz dzień odpoczynku. Przewodnik twierdzi jednak, że wędrówka zajmie nam jakieś 5 godzin. Wędrujemy z różnych powodów – dla aklimatyzacji, z ciekawości, dla toastów za moje zdrowie… na pewno nie dla widoków, bo mleczna mgła wypełnia przestrzeń wokół nas.
Wspinaczka na cztery tysiące powyżej poziomu morza okazuje się bardzo długa i mozolna. Zdjęcia właściwie nie wyszły. Pod gumpę, gdzie polał się urodzinowy alkohol (miejscowy, zakupiony jeszcze w Katmandu i przytargany aż tutaj) nie wszyscy dotarli, ale filmik pokazuje jak się bawiliśmy. Urodziny na wysokim poziomie hihi
Wieczorem w ramach prezentu urodzinowego zafundowałam sobie gorącą kąpiel (w kamiennej komórce, wokół śnieg). Potem były poprawiny urodzin w naszym pokoju – tak małym, że wszyscy goście siedzieli na dwóch łóżkach otuleni kocami i śpiworami. W prezencie otrzymałam śliczną nepalską czapunię – w moich ulubionych kolorach. Większość grupy ma już takie (Marysia, która ma urodziny za kilka dni też taka dostała, więc zaczynamy tworzyć prawdziwy teem).





30 października
Śniły mi się zęby. Przez cały dzień się stresowałam, nie pamiętając co to dokładnie znaczy. Dzień był zresztą śliczny. Chciałam zadzwonić do domu, ale miałam wewnętrzne przekonanie, że dowiem się czegoś bardzo złego, więc znowu zlekceważyłam przeczucia. Po powrocie do Katmandu dowiem się, że był to dzień pogrzebu mojej mamy. Zjechała rodzina z całej Polski, kondolencje wysyłali z całego świata. Tylko ja tkwiłam sobie w moim marzeniu nieświadoma, że mój świat właśnie siemienia już na zawsze. Czy to by cos zmieniło, gdybym wiedziała? Gdybym zadzwoniła z telefonu satelitarnego do domu? Powrót do cywilizacji zająłby mi tydzień. Kilka następnych dni znalezienie biletu na samolot. Więc na pogrzeb bym nie zdążyła. Oj, rację miał Heniu Bober, gdy kilka lat temu tłumaczył mi dlaczego Ne warto używać telefonów na trekkingu – i tak nie zdążysz wrócić. Ale z drugiej strony moja rodzina starała się ze mną skontaktować. I stało się coś bardzo dziwnego. Nie działał żaden z moich numerów telefonów, a w Polsce ludziom pobierano z konta pieniądze za rozmowy do mnie. Żaden z mnóstwa wysłanych do mnie smsów nigdy do mnie nie dotarł. Co więcej, gdy zalogowałam się do sieci 8 listopada nie przyszła do mnie żadna wiadomość. Nawet życzenia urodzinowe, a ponoć wysłano ich wiele. Wśród setek meili, które odebrałam po powrocie znalazłam tylko jeden od bratowej o śmierci mamy. Doprawdy nie wiem jak to wytłumaczyć.
Tak więc nie wiedziałam, że moja rodzina jednoczy się w żalu, że martwi się co się ze mną dzieje. Zamiast wspierać moich najbliższych, jeszcze przysporzyłam im zmartwień. Nie ogarniam tych wszystkich emocji i nic mądrego tu nie napiszę. Zostaję jednak z przekonaniem, że należy ufać swojej intuicji. Żegnając się z mama przed wyjazdem miałam przeczucie, ż juz się nie zobaczymy. Chciałam wracać z Iranu, ale tato mnie powstrzymał. W naszej drodze dokonujemy wyborów a decyzje, jakie poweźmiemy są słuszne lub nie, dobre lub złe – ale są ostateczne. Nie mamy machiny czasu, by wrócić do przeszłości i poprawić nasze postępowanie. Dlatego tak ważne jest, by robić to, co nam serce dyktuje. Czy żałuję, ze byłam w Himalajach, gdy umierała moja mama? Tej wyprawy nie sposób żałować. Na podstawie danych, jakie posiadałam – to była słuszna decyzja. Ale obiektywnie rzecz ujmując: moje postępowanie zapewne wiele osób zraniło. I z tą świadomością muszę żyć. Wiem, że „ludzie i tak będą gadać”, jaka to ze mnie wyrodna córka. Ja wiem, że mama była dumna ze mnie i moich decyzji. Z domu wyniosłam przekonanie, by kierować się własnym sumieniem a nie opinią otoczenia. Jeszcze nie wiem czy wsiądę w samolot by zapalić świeczkę na grobie mamy, ale wiem ze nie będę się kierować ludzkimi językami. Śliwki tkwią na jednym drzewie niezależnie od praw fizyki: czasu i przestrzeni. Mamę mogę opłakać i pożegnać w każdym miejscu, a w górach jest bliżej Boga. Szczególnie w Himalajach.





29 października, piątek
Postanawiamy nie iść zbyt wysoko, by nie nabawić się choroby wysokościowej (już dziś kilka osób czuło się nie najlepiej). Zatem dzisiaj kolejne 500 metrów podejścia (przewodnik nalegał na tysiąc, zapewne licząc, że wcześniej skończymy trekking) i tylko 4 godziny marszu. Mamy czas, więc rano się nie spieszymy. Zgrywam zdjęcia i filmy z andrzejowej komórki, uzupełniam mp3 (stęskniłam się za muzyką bardziej niż myślałam).
Dzisiaj jest najpiękniejszy dzień trekkingu. Trasa cudownie widokowa, spokojny spacer. Mijamy dzieci bawiące się balonikami – nieodzowny znak, że był tu Krzychu Kryza. Nie potrafię odłożyć aparatu fotograficznego nawet na chwilę: dzieci, ludzie na polach, babcia rzucająca najpierw w krowę a potem we mnie kamieniami… Mijani ludzie uśmiechają się i pozwalają się fotografować. Dzieciaki wybiegają nam naprzeciw – są niesamowicie umorusane i kozy wiszą im z nosów. Nawet murki modlitewne są dziś wyjątkowo duże i fotogeniczne. Ze zwierząt jucznych poza osłami i mułami pojawiają się koniki (bardziej kucyki) i krowojaki (jeszcze nie jaki, mniej mają sierści i mniejsze maja rogi).
Spotykamy policję parkową i po raz pierwszy rozmawiam z nimi – przekonuję się, że są bardzo mili ale bez permitów nie dałoby się tu przejść. Po kilku godzinach dochodzimy do pięknej wioski – pustej, bo wszyscy pracują w polu. Tylko starszy pan sprzedaje jabłka – po 5 rupi za sztukę. Andrzej jest tak szczęśliwy, że kupuje cały plecak (dobrze, że ma przy sobie tylko ten mały).
W porze obiadowej przychodzimy do Lho. Wszyscy już tu są a Jerzy twierdzi, że czeka na mnie jak na zbawienie, bo trzeba poszukać jeszcze jakichś noclegów – pokój jest 7 osobowy a nas jest dziesięcioro. Idziemy więc na obchód wioski i znajdujemy chatynkę tybetańską, której właściciel zgadza się nas przenocować za grosze. Nie mówi po angielsku ale dogadujemy się na migi. Jest tak klimatycznie, że zamiast czterech osób, przychodzi nas szóstka. Zostawiamy nasze bagaże i idziemy do górującej nad okolica gompy z klasztorem. To taka mała aklimatyzacja dla nas – jakies 200 metrów wspinaczki. Szwedzie biegają mali mnisi – obdarci, zmarznięci i w świetnych humorach. Pierwszy raz zwiedzam gompę – wszystko wzbudza moje zainteresowanie: figury Buddy, bębny, chorągiewki i maty modlitewne, zdjęcia Dalajlamy… Zostawiamy ofiarę i wychodzimy za zewnątrz, by obejrzeć zachód słońca. Oblegają nas odziani w czerwone szaty chłopcy, którzy chcą, by ich fotografować. Obserwujemy ich przy kolacji a potem w trakcie zajęć – sprzątają wspólnie podwórko. Starsi nadzorują, młodsi bez szemrania wykonują wszystkie polecenia.
Wieczór spędzamy w tradycyjnej rodzinie tybetańskiej. Klimat jest po prostu niesamowity. Nie ma światła, wiec gospodarze oświetlają łuczywem. Przygotowują tradycyjne jedzenie. Najpierw dostajemy gotowane ziemniaki a potem dalba z resztka tych ziemniaków i różnymi dodatkami. Przychodzi syn gospodarzy – okazuje się, że mnich z pobliskiego monastyru, który mówi po angielsku i opowiada nam trochę o życiu mniejszości tybetańskiej w Nepalu. Strasznie trudne to życie. Uciekli pół wieku temu przed reżimem a tu musieli wszystko zbudować od podstaw. Nawet wykształcenie jest wielkim problemem, bo przecież w wioskach brakuje szkół i nauczycieli. Rodzina szuka sponsora dla 2latka, by jego przyszłość ułożyła się lepiej. Nie potrafimy mu pomóc, więc na razie ograniczamy się do leczenie małego. Jest bardzo przeziębiony, a oni nie mają żadnych leków. Przygotowujemy my aspirynę i witaminy, tłumaczymy jak podawać dziecku. Ale wszystko to jak grochem o ścianę. Wydają się nie dostrzegać związku miedzy zimnem, brakiem ubranek czy butów a chorobą.






26 października, wtorek
W związku z wczorajszą decyzją wracamy tą samą trasą. Napotykamy karawany mułów (przy okazji uczę się odróżniać muły od osłów i poznaję ich cechy – takich to mam mądrych kolegów w ekipie!). Uparcie fotografuje murki modlitewne, które należy mijać zawsze z lewej strony. Mijamy małe wioski i poletka, które wieśniacy uprawiają metodami z głębokiego średniowiecza – widzę sochę, brony itp.
Droga jest piękna, ale choć znana to uparcie długa i mozolna. Na obiedzie spotykamy się ponownie w Lakowie, gdzie m. in. uzupełniamy zapas worków, które podkładamy pod namioty, bo bardzo tu wilgotno.
Potem wędrujemy zmieniając brzeg rzeki jakby z powrotem, ale w kierunku głównej doliny. Przechodzimy przez malowniczy most, zawieszony nad rzeką. Takich mostów jest tu wiele. Tak, ktoś z lękiem przestrzeni miałby tu trudne życie. Nawet ja czasem przypominam sobie słowa Osła, ze „Shreka’: „nie patrz w dół, w dół nie patrz!” Oswajanie leków sprawia wielką radość, ale bywa, że napotykamy niespodziewane przeszkody. Michał znalazł się na moście wiszącym wraz z osłami, które wcale nie zamierzały zwalniać, wiec to on musiał przyspieszyć, by przypadkiem nie przyszło im do głowy go wyprzedzać. Ja na pewnym, szczególnie dziurawym, mostku postanowiłam wyjątkowo postawić na ostrożność, Gdy tak sobie dreptałam wsłuchując się w osłową mantrę poczułam, że mostek nadzwyczaj się kolebie. Obejrzałam się – już ta czynność wydawała mi się szaleństwem nad kipielą wodna kilkanaście metrów pod moimi stopami – i ujrzałam jakichś tragarzy objuczonych ponad wszelka miarę popier… w dyrdy po tym samym mostku co ja. Świat wirował coraz szybciej, więc nie pozostało mi nic innego jak… biec! Uff! Teraz gdy spoglądam sobie w przepaście (przecież nikt tu nie stawia barierek) przypominam sobie słowa Endrju: „Co za problem, przecież codziennie ryzykujemy tu życie”. No właściwie to prawda, tylko dotąd jakoś nie chciałam zdać sobie z tego sprawy. Ale warto. Warto przejechać pół świata, postawić swoje życie na głowie, wydać na to wszystkie pieniądze i zaryzykować zdrowiem, może życiem, by zrealizować swoje marzenia. Tu, w najwyższych górach świata, czuje się obecność Boga. Przyjaciółka poprosiła, bym tu wołała do Niego z prośba o realizacje jej życzenia urodzinowego, bo przecież tu mnie musi usłyszeć. No więc chodzę sobie tutaj modląc się, śpiewając (no dobra, fałszując) Jutrznię, a czasem kolędy (no co???) i rzeczywiście czuję obecność Boga. Myślę, że trzeba mielec w sobie dużo egocentryzmu, by chodzić po Górach (śledzić swój organizm, koncentrować się na nim, czego potrzebuje a co mu dolega; samemu podejmować trudne decyzje i wyznaczać sobie cele), ale jednocześnie, by w pełni doświadczyć Gór, trzeba umieć wypełnić je Bogiem, Ludźmi, Przyjaźnią.
27 października, środa
A wczoraj potrzebowałam trochę ciszy i samotności. Rozbiłam sobie namiot tylko dla siebie „w pięknych okolicznościach natury” i długo patrzyłam w rozgwieżdżone niebo. Dziś ruszamy z Pewy (czyt.: Peły) do Ghap (2 160 mnpm). Trasa ma być bajtowa – pięć godzin. Jednak z dwoma odpoczynkami wędrowaliśmy od ósmej do 16tej. Co więcej, Lama próbował nas popędzać, co nas po prostu rozwścieczyło, bo w końcu wiemy ile mamy czasu i na jaki postój możemy sobie pozwolić. Chyba jednak pojął, że to nie ma sensu i nie przeszkadzał mi w fotografowaniu.
Na trasie po raz pierwszy natknęliśmy się na wodne młynki modlitewne. Coś niesamowitego takie młynki. My wykorzystujemy energię wodną do produkcji prądu, a oni do modlitwy. Różne priorytety.
W Ghap ekipa zatrzymuje się w hotelu sąsiadującym ze świątynią (flagi, maski, bęben). Niestety w nocy towarzysza im szczury. Andrzejowi i mnie nie podoba się to miejsce, więc idziemy kilometr dalej. Dogadujemy się z tragarzami innej ekipy, że chcemy spać z nimi w wiacie. Początkowo sądzą, że też jestem porterką, jak oni. Ciągle tu słyszę, że wyglądam na Nepalkę (mongoidalne rysy, czarne włosy, no i ten mój wielki plecak). Gdy jeszcze mówię kilka słów po nepalsku, zgadzają się ze śmiechem (właścicielowi płacimy jak za namiot). Ten wieczór na zawsze zapadnie w mej pamięci. Gotowanie wraz z nimi zupy z kapusty, potem wspólne jedzenie diro (coś jak mamałyga, gotowana mąka) z sisnu (sos z pokrzyw! Baaardzo zdrowy i pożywny); opowieści o Europie, Polsce (pokazuję naszą flagę, zostawiam ulotki o moim mieście); nauka nepalskiego; nowa historia mojego życia (moja mama była Nepalką, ale urodziłam się w Europie); rozmowy z Sherpami o górach, turystach, realizowaniu marzeń; nepalskie śpiewy przy ognisku… no i wszyscy mówią do mnie „siostro”.
28 października, czwartek
No i ekipa postanowiła odpocząć. Wyruszamy o ósmej na trzygodzinną trasę do Namrung (około 500 metrów różnicy wysokości). Czasu mamy co niemiara, więc spacerujemy sobie bardziej, niż wędrujemy z Jerzym i Andrzejem (moja poznańsko – rumuńska ekipa) przez las. Ale co to za las – jeśli oglądaliście „Avatara” to nie musze wam tłumaczyć. Coś nieziemskiego, magicznego… aleja niczym z dzikiego parku typu angielskiego kilkaset lat temu wśród olbrzymich drzew, rzeki, która wyżłobiła sobie koryto głębokości kilkunastu metrów, tworząc fantastyczne konstrukcje skalne… Potem las rododendronowy, cisza i spokój a w oddali ośnieżone szczyty. Chwile doprawdy magiczne.
W południe osiągamy Namrung. Nowy hotel z prądem! Postanawiam skorzystać, by naładować wszystkie baterie. Kilka godzin słońca przeznaczamy na mycie (woda już tylko lodowata), pranie, opalanie (o ile się nie podniesiesz do poziomu wiatru, to jest nawet ciepło). Około 16tej słońce chowa się za horyzontem i włączają prąd (jest tu elektrownia wodna). Wpadam na pomysł, by wykorzystać laptopa. Oglądamy więc najpierw jakiś film, potem polskie kabarety a na koniec słuchamy muzyki (szczególnie polskiej), do której niektórzy podskakują dla rozgrzewki. Nie wiem jakim cudem podłoga to wytrzymała, ale rzeczywiście zrobiło się ciepło. Do gniazdek obowiązuje grafik wykorzystania, więc tę noc przeznaczam na uzupełnienie dziennika podróży. Żeby nie zasnąć słucham muzyki, która sprawia, że jeszcze bardziej tęskni mi się za kimś. A tu o zasięgu gsm nawet pomarzyć nie można jeszcze przez dwa tygodnie. Droga zaskakuje, więc tym razem też pozostaje tylko poczekać na to, co przyniesie.
Dwa tygodnie później dowiedziałam się, że tego dnia we śnie zmarła moja mama.





25 października, poniedziałek
Najpiękniejszy widokowo dzień! Odkrywają się nam ośnieżone szczyty sześciu- i siedmiotysięczników. Jaka szkoda, że Wojtek po wczorajszej kontuzji postanowił wracać. Tyle dni wędrówki i nie zobaczył „białasów”. W bocznej dolinie spotykamy znacznie mniej turystów. Jeśli to jest ten dziki i niekomercyjny szlak, to chyba nie chcę wiedzieć jak wygląda komercyjny i zorganizowany – wokół Annapurny czy pod Everest.
Nasz przewodnik popełnił dziś kilka błędów, o co byliśmy na niego nieco wściekli. Źle określił odległość do mostku, przy którym zmienialiśmy szlak, więc mieliśmy się wszyscy spotkać; nie czekał tam na nas; nie wskazał właściwej drogi na rozdrożu (gdy drogowskaz kierował stromo pod górę i tam powędrowały Michały). Przyznał się do błędów i przeprosił, ale ta sytuacja skłóciła grupę. Spotkaliśmy się wszyscy dopiero w Chumling na obiedzie. Piękne widokowo miejsce, z letnią (prawie ciepłą, podgrzaną w długim czarnym wężu) wodą, gdzie kapię się i robię pranie (ach ten gen szopa pracza! Nawet wiem kto się teraz najbardziej śmieje hihi *mam takiego kolegę, który mi w ubiegłym roku wysłał mailem całą instrukcję co jak można prać i suszyć ubrania na plecaku – po tym, gdy się przyznałam, że w Mongolii chciałam prac w wodzie z lodowca, taka byłam zdesperowana).
Jemy obiad. Chłopcy rozściełają nam wielką matę, która ma służyć za stół, ale my wykorzystujemy ja do leżenia – przyjemnie wygrzewać się w słoneczku! Szczególnie po kąpieli, w bikini w oczekiwaniu na pyszny obiadek. A obiadek nie dość że pyszny, to jeszcze – po awanturze Jerzego i Krzycha – obfity (dodawali ryżu ile chcieliśmy cha chacha).
Po południu wędrujemy jeszcze jakieś dwie godzinki do Rain Jam (nasze tłumaczenie: dżdżysty dżem). Gdy rozbijam namiot towarzysz mi małpy. Grzeczne są i nie niepokoją nas w nocy. Nocleg na 2 300 mnpm jest pierwszym bez wody.
Po przeanalizowaniu mapy i naszych możliwości postanawiamy zmienić plany i nie wwędrować dalej do Nile, lecz wrócić na główny szlak, by mieć zapasowe dni na aklimatyzację przed przełęczą.





24 października, niedziela
Dziś zaplanowaliśmy wymarsz na godzinę 9tą. Mam wiec czas by poszukać lekarza – dziś wypada dzień mojego ostatniego zastrzyku przeciwko wściekliźnie. Gum dzielnie mi asystuje. Okazuje się, że już się dopytywał (do lekarza miał iść także jeden z Michałów, któremu wdało się zakażenie ale na szczęście leki pomogły), ale z powodu festiwalu w wiosce jest tylko felczer. Odnalezienie go o tej porze to spore wyzwanie - w końcu znajdujemy go wśród mnichów przy jakimś ołtarzyku. Odmawia jednak zrobienia mi zastrzyku, gdyż jestem biała turystką i obawia się konsekwencji. Rozumiem jego obawy, spotkałam się już przecież z tym w Indiach. Jednak z kobiet w naszej ekipie ma wykształcenie biologiczne i męża lekarza, więc ma mi zrobić ten cholerny zastrzyk. Gdy jednak przychodzę do niej, twierdzi, że zemdleje. Obiegam więc wszystkie ekipy w miasteczku, ale w żadnej nie ma lekarza ani pielęgniarki. Ruszamy w drogę.
Dziś znowu wędrujemy przez dżunglę. Odbijamy w boczną dolinkę, by wzbić się wysoko i przejść aklimatyzację. Jednak dzisiejszy odcinek jest krótki, zaledwie kilka godzin marszu. Napotykamy kilka kłopotów orientacyjnych i musimy czekać na przewodnika, by rozwiał nasze wątpliwości. Na wczesny obiad docieramy do Lakowy (2240 mnpm, gdzie zaczyna się Ganesh Himal Trek).
Wolne popołudnie każdy wykorzystuje na swój sposób; piorąc, opalając się, śpiąc. Ja organizuje zespół do zrobienia mi zastrzyku. Hanka udziela instrukcji (zazwyczaj już po wykonaniu przeze mnie jakiejś czynności przypomina sobie jak to wyglądało w szpitalu i musze tę czynność powtarzać), Marysia uspokaja zdenerwowaną Hanię, gdyż jej emocje wszystkim się udzielają i zaczynam się bać nie na żarty, szczególnie gdy mieszanka się wzburzyła i mam kłopot z nabraniem jej do strzykawki. Ostatecznie dziewczyny znajdują mięsień na moim ramieniu i Andrzej wbija się w sposób zdecydowany i nie pozostawiający wątpliwości, że to jest zastrzyk. Od razu kręci mi się w głowie. Zwykły zastrzyk domięśniowy, a tyle zamieszania. Moja kuzynka Agnieszka mówiła, żebym wzięła sobie zastrzyk adrenaliny na ostre uczulenie i coś tam jeszcze – po pogryzieniu przez psa wiem, że na każdą ewentualność nie sposób być przygotowanym a po dzisiejszym zastrzyku, że to, co pokazują na filmach (tracheotomia, zastrzyki adrenaliny itp.) w życiu wygląda zupełnie inaczej. Może nie bardziej prozaicznie, ale emocje są zupełnie inne niż filmowe.
Z innych wydarzeń tego popołudnia to Bodziowi (temu drugiemu, który wędruje z nami dalej) skradziono kijek trekkingowi (i to nie oba, ale właśnie jeden!). Winnym okazał się być „obcy miejscowy”, czyli tragarz, ale nie nasz, tylko jakiś inny. Nasz przewodnik wysłał naszych tragarzy na poszukiwania z tym drugim kijkiem i znaleźli, co więcej – przynieśli. Pełny sukces.
Chłopaki – znaczy tragarze – urządzają mi kolejną lekcje języka nepalskiego. Nawet przewodnik i koordynator angażują się w uczenie mnie kolejnych zwrotów. Już umiem nazywać produkty spożywcze i sprzęt turystyczny. Lama (koordynator tragarzy) uczy mnie „jestem piękna” (ciekawe dlaczego akurat to przyszło mu do głowy) i wzywania pomocy (sajuk garmus molej!).
Wieczorem kładziemy się spać w wypasionej lodży – w pokoju 4-osobowym w siódemkę. Jest czyściutko, przytulnie, ze światłem. Wydarzeniem wieczoru jest jednak głupawa jednaj z naszych koleżanek. Połączenie tabletki nasennej (wyobrażacie sobie spać gdy jest ciemno czyli jakieś 12 godzin na dobę?!) z kawą wywołuje dziwny i zabawny skutek. Coś jak stan upojenia alkoholowego. Pokładamy się wszyscy ze śmiechu. Mnie łzy leją się ciurkiem. Dobrze, że sprawczyni tej radości nie wszystko pamięta.





22 października, piątek
Wyruszamy w trasę o ósmej rano. Droga wiedzie przez dżunglę. Niesamowite doznanie. Przewodnik ostrzega nas, aby nikt nie szedł sam, bo trasa bywa w tym miejscu niebezpieczna, mogą się pojawić dzikie zwierzęta, a pozostawiony bez opieki bagaż bywa kradziony. Dżungla jest piękna, dzika i niesforna.
W południe zatrzymujemy się na obiad w Machhakhdogoon, gdzie nieskończenie długo czekamy na danie składające się z makaronu w kształcie śrub. Obiecywanego sera się nie doszukałam a sos pomidorowy okazał się zwykłym keczupem. Tak to już tu jest. Oczekiwanie na jedzenie wypełniłam sobie urządzając pranie – przy studni trzeba było ustalić z miejscowymi kobietami zasady dostępu do wody. Gdy odpalam laptopa Hanka pyta czy mam Internet! Dobry żart. Obserwujemy miejscowych cieśli, którzy pracują jak ci przed setkami lat.
Koledzy tworzą teorię oczekiwań. Twierdzą mianowicie, iż za sumę, jaką wnieśliśmy, by móc odbyć ten trekking, ścieżki powinny być wygładzone, a umyte dzieci powinny nas witać przyodziane w stroje ludowe. Tymczasem ludność tubylcza jest zazwyczaj umorusana a dzieci krzyczą „namaste” (dzień dobry) dodając „pen”, „czokled”, „słit” lub „biskid”. Więc my także składamy ręce jak do modlitwy, odpowiadamy „namaste” i dodajemy no pen, no czokled…
Około 18etj robi się ciemno. Mamy więc 12 godzin dnia i kolejne 12 na sen. Jednak dziś wieczorem docieramy do Totopani. Spanie znowu w kurniku, ale miejsce jest niesamowite. Wciśnięte miedzy skałami do tego stopnia, że osoby z klaustrofobią maja kłopoty. Najważniejsze jednak, że „totopani” oznacza gorące źródła. Obecnie działają dwa źródła – letnie i gorące. Gdy wskakuje pod to drugie, czuje, że niełatwo będzie mnie stamtąd przegonić. Zapada zmrok a ja nadal okupuję ten prysznic z gorącym hydromasażem. Dopiero marszcząca się skóra i głód mnie przepędzają. A to jeszcze nie dosyć rozkoszy na ten dzień! Chłopaki upolowali limonki i na dobranoc robimy sobie pyszna herbatkę z czymś co nazywamy cytryna – brzmi bardziej luksusowo.
23 października, sobota
Budzę się przed świtem i pędzę pod gorący prysznic. Aby rozgrzeszyć moje zuchwalstwo gotuję wodę na musli i herbatę. Gdy wstaje Andrzej jemy śniadanie w gorących źródłach. Wzbudzamy niemałą sensację – nie pierwszy raz i nie ostatni na tej wyprawie.
Dzisiejsza wędrówka również dostarcza nam niezapomnianych wrażeń. Widoki są piękne, napotykamy kaktusy, malownicze przełomy rzeki. Wspinamy się stromo pod górę, najczęściej malowniczymi ścieżkami, ale czasem po drągach, po urwiskach skalnych. Dopiero w południe, po pięciu godzinach marszu, docieramy do Jagat (1410 mnpm), gdzie zaczyna się obszar chroniony, zatem szlak jest bardziej zadbany. Wioska jest malowniczo położona w wąskim przesmyku miedzy urwiskami. Poniżej wioski znajduje się lądowisko, na którym helikopter zostawia wodę.
W drodze mam okazje porozmawiać z naszym przewodnikiem o jego życiu. Okazuje się, że przewodnikiem jest dopiero od trzech lat i po raz czwarty idzie ta trasą. Wcześniej pracował jako urzędnik w Emiratach Arabskich. Jest w moim wieku i doświadczenie górskie zdobył w czasie studiów. Gdy wrócił z Dubaju, by zając się chora matką, postanowił je wykorzystać w pracy. Zachwyca się jaka to jestem twarda, że sama niosę swój plecak (rzeczywiście nie spotkałam białego turysty z dużym plecakiem i często wzbudzam sensacje wśród miejscowych). Dopytywałam, jako przewodnik z Polski, o sposób zdobycia uprawnień, ale odpowiedzi były mętne. Podejrzewam więc, że nasz przewodnik nie ma licencji i tak nie do końca jest przewodnikiem. Tym bardziej, że posługuje się nazwami szczytów, których nie ma na mapach, podaje jakieś dziwne czasy przemarszów i niczego po drodze nam nie objaśnia. Jest jednak sympatyczny, pomaga nam jako tłumacz, gdy miejscowi nie mówią po angielsku i kontaktuje się z agencją Niru w sprawie naszych paszportów. Historia z paszportami coraz mniej nam się jednak podoba i nabieramy obaw, że paszportów na trekkingu nie dostaniemy.
Po obiedzie (zapiekane ziemniaki na ostro z dżemem, pycha!) ruszamy w morderczą drogę do Philim. Nasze porzekadło głosi „pilim i nie doszlim”. Ale doszli wszyscy. Miejscowość okazała się czymś niemal na miarę naszego Zakopanego – tylko nie da się tu dojechać, trzeba iść kilka dni na nogach. Zdecydowanie za dużo turystów, komercji i tłoku. Po raz pierwszy dostrzegamy tu domy budowane bez spoiwa – po prostu ściśle ułożone na sobie kamienie. Śpimy znowu w jakimś kurniku- tym razem z Andrzejem i Wojtkiem w jednym pokoju. Jakimi marudami i śpiochami potrafią być mężczyźni!



21 października, czwartek
Nareszcie ruszamy w góry. Przed ósmą wędrujemy już przez most. Okazuje się, że przewodnik idzie na końcu (co chyba jest tu regułą), my jesteśmy dość niezorganizowani i każdy idzie właściwie na własną rękę. Gdy w końcu dogania nas Gum dowiadujemy się, że nie zgłosiliśmy naszych permitów przy wejściu (a skąd mieliśmy o tym wiedzieć, skoro on nam tego nie powiedział), więc on je zbierze i się wróci. Zły znak na początek wędrówki. Problemy z organizacją będą nas prześladować.
Gdy zatrzymujemy się na obiad pan woła za mną „buri”. Przez kilka dni będę próbowała ustalić co to słowo właściwie znaczy. Najpierw tragarze powiedzą, że to siostra, potem, że babcia a na końcu, że żona. Nasi tragarze przechrzcili mnie zresztą „didi”, czyli siostra (teraz to już na pewno siostra). Oni są dla mnie daaaj, czyli bracia. Uczę się powoli ich języka. Ti caj? znaczy: jak się masz? A „tikejca!” że w porządku. Ama to mama a Buba to ojciec.
Dziś ruszyliśmy z Arkhet Bazar (w wersji mówionej: Arugat Bazar) na wysokości 620 mnpm. Na początek przechodziliśmy przez rzekę. Wody było powyżej kolan, więc dla części ekipy było to niezapomniane przeżycie. Mało kto miał przygotowane (jak ja hihi) sandały. Przy okazji byłam świadkiem zabawnych scen. Najpierw tragarze przenosili przez rzekę na własnych plecach starsze panie w Francji. Wyglądało to przekomicznie. A następnie w drugą stronę przejeżdżał jeep zapakowany po brzegi (wysypujące się poza burty) ludźmi. Gdy wjeżdżał w rzekę, jakiś wyglądający na przewodnika pan wskoczył jeszcze na zderzak. Andrzej krzyknął, że raczej powinni z tego auta wyskoczyć, niż się dopakowywać. I zaraz po tych słowach silnik się zadławił i jeep stanął. Ludzie niewzruszeni tkwili na pace, ale po kilku próbach uruchomienia silnika zaczęli wyskakiwać i obuci pomaszerowali na brzeg. Żadnych protestów, żadnego wyrzekania, po prostu wskoczyli do rzeki i pomaszerowali, by poczekać na brzegu. Nikomu nawet nie przyszło do głowy, by zdjąć buty, podwinąć spodnie.
Tracę zasięg telefonii komórkowej. Niestety przez większość trekkingu komórka będzie bezużyteczna. Natomiast w niektórych miejscowościach można skorzystać z telefonów stacjonarnych.
Kawałek dalej natknęliśmy się na fantastyczną karuzelę, wykonaną z drewna na sposób znany w europie chyba jeszcze w starożytności. Nie mam zmysłu mechanicznego, więc zamiast ją opisywać po prostu pokażę wam fotki jak się na niej bawiłam.
W porze obiadowej zatrzymaliśmy się na godzinę. W tym czasie większość grupy oczekiwała cierpliwie w barze na danie, zaś ja znalazłam sobie rozrywkę na ten czas – kąpiel w rzece. Towarzyszyła mi gromada rozkrzyczanych dzieciaków, która radośnie zrzuciła odzież wierzchnia i wskoczyła wraz ze mną do lodowatej wody. Zresztą po chwili woda wydawała się już przyjemnie ciepła. Największym zaskoczeniem było jednak dla mnie to, co wydarzyło się po kąpieli. Nadzy chłopcy przyglądali mi się uparcie, komentowali coś i zawzięcie dyskutowali pokazując na moje majtki. Byłam w bokserkach, więc uznałam, że w moim stroju nie ma nic niestosownego. Po chwili jednak zrozumiałam. Oni dziwili się, że nie mam penisa. Akurat przyszła mała dziewczynka (też naga), więc wytłumaczyłam im, że jestem dziewczynką. Bez żadnego zażenowania zażądali obym im pokazała jak wyglądam, ale tego by było już za dużo! Pozostawiłam ich nieuświadomionych i poszłam na obiad.
Po południu przydarzyło mi się kilka przygód, których zaistnienie koledzy poddawali w wątpliwość, twierdząc, że za dużo niesamowitych historii mnie spotyka. Ale ci, którzy mnie znają, wiedza, że przezywam historie kryminalne nawet w drodze do pracy :D Zaczęło się od tego, że Andrzejowi wypadł z plecaka mój kubek (śliczny, nowiutki, chromowany) a że obawiał się mojej reakcji to zlazł w tę przepaść na poszukiwania. Zaangażował w nie nawet tragarzy i przeszukał spory odcinek rzeki. Niestety nie znalazł kubka a stracił dużo czasu. Gdy denerwowałam się, że go nie ma i pytałam miejscowych nadchodzących z tamtej strony otrzymałam odpowiedź, że ktoś spadł w przepaść i trwa akcja poszukiwawcza. Oczywiście porzuciłam plecak i pobiegłam w tamtym kierunku. Kiedy sprawa się wyjaśniła byliśmy mocno opóźnieni i trzeba się było spieszyć, by zdążyć przed zmrokiem. Prawie biegliśmy, i wtedy minęłam jakiegoś starszego Nepalczyka, którego wzrok mnie po prostu zahipnotyzował. Noga mi się omsknęła i niemal spadłam przepaść. Na szczęście szedł za mną nasz przewodnik, który złapał mój plecak i pomógł mi wstać. Ustaliliśmy później, że ma tu specjalny etat – jest moim osobistym aniołem stróżem. Kiedy Michał, powątpiewający w te historię, zapytał Guma czy to prawda, że niemal spadłam z urwiska a on mnie uratował, ten rozpromienił się bezbrzeżnie i odparł z uśmiechem, że tak, oczywiście. Jakby opowiadał o ratowaniu drobiu albo czymś bardzo zabawnym.
Wieczorem dotarliśmy do Lapubesi (ta nazwa z różnych powodów wyryje mi się później w pamięci) na wysokość 880 mnpm. Grupa uznała, że póki istnieje taka możliwość śpimy w hotelu a nie pod namiotami. Nazwanie tego kurnika hotelem to jednak gruba przesada. Dobrze, że szybko zrobiło się ciemno i nie widziałam szczegółów.
W Lapubesi pozostał jeden z członków wyprawy – Bodzio, który uznał, że wędrówka przekracza jego możliwości i zaczeka tu na Wojtka, który także planował wracać wcześniej.



20 października, środa
Ruszamy na trekking. O szóstej rano meldujemy się z bagażami w holu naszego hotelu. Oczywiście jest mnóstwo zamieszania – adekwatnie do emocji. Eleganckim busem z agencji jedziemy na dworzec autobusowy, gdzie niektórzy przezywają pierwszy szok. Wszechobecny brud, zamieszanie, zapach nieokreślonego paliwa, przedłużające się oczekiwanie na tragarzy oraz warunki w lokalnym autobusie. To więcej niż niektórzy biali turyści mogą pojąc. A potem było coraz bardziej kolorowo – korki przy wyjeździe z miasta na serpentynach, przy których nasze bieszczadzkie to po porostu przedszkole; ekspozycje nie pozwalające niektórym spojrzeć przez okno, tłok nie do opisania oraz brak drogi. Na wąskiej – bardziej ścieżce niż – drodze mijają się duże autobusy, ciężarówki. Wszyscy ze spokojem przyjmują cofanie i manewrowanie kierowcy tuz nad przepaścią. Niektórzy z naszej ekipy próbują wysiąść i pokonać te trasę pieszo, ale przewodnik tylko się śmieje i każe wrócić na miejsce. Natomiast ja i mój namiotowy partner siedzimy sobie w najlepsze na dachu i robimy cudowne zdjęcia. Wprawdzie trzeba się mocno trzymać, żeby nie spaść, ale radość ludzi, którzy nas mijają oraz nasza własna – bo widoki z dachu naprawdę robią wrażenie – rekompensuje ból dłoni i awanturę kolegi, który nie życzy sobie, żeby ktoś siedział na jego plecaku.
Wieczorem znajdujemy hotelik w miejscowości, z której rusza się na trekking. Myż e to ostatni, bo trekking wokół Manaslu ma być tym dzikim, jeszcze nie odkrytym. Okaże się jednak, ż przez najbliższe dni będziemy mijać regularne wioski. Wprawdzie są tu tacy, którzy czuja się jak w dzikiej głuszy, ale dla mnie to regularna cywilizacja.