skąd się wzięłam?

Moje zdjęcie
Jestem śliwką. Tworzono juz teorie, że śliwka była owocem grzechu pierworodnego, a nawet że jego przyczyną. Cóż... w dziecięcym wierszyku do fartuszka spadła gruszka, spadły grzecznie dwa jabłuszka a śliweczka... spaść nie chciała! Bo ja zawsze muszę po swojemu :D
Kiedyś przeczytałam, że każda podróż oznacza pewną filozofię życia, jest jakby soczewką, w której ogniskują się nasze marzenia, potrzeby, niepokoje. Co nas łączy, tych którzy wracamy do domu tylko po to, by przepakować plecak i wrócić na szlak, to fakt nieposiadania dostatecznej ilości pieniędzy, które umożliwiłyby realizację planów. Ostatecznie jednak nie ma to większego znaczenia, ponieważ prześladujący nas demon włóczęgi sprawia, że wbrew logice i zdrowemu rozsądkowi i tak ruszamy w nieznane, nie dopuszczając przy tym myśli o niepowodzeniu swojej wyprawy. Instynkt wędrowania jest silniejszy od nas samych i choć skazujemy się na ryzyko utraty życia, walkę z samotnością, nierzadko zimno i głód, to robimy to... Człowiek nie jest w stanie żyć, gdy przeżywa coś takiego. Jedyne co nam pozostaje, to po prostu zapakować plecak i być gotowym do Drogi...


Prowadź nas drogą prostą Drogą tych, których obdarzyłeś dobrodziejstwami; nie zaś tych, na których jesteś zagniewany, i nie tych, którzy błądzą.

Keep us on the right path. The path of those upon whom Thou hast bestowed favors. Not (the path) of those upon whom Thy wrath is brought down, nor of those who go astray.

اهْدِنَا الصِّرَاطَ الْمُسْتَقِيمَ صِرَاطَ الَّذِينَ أَنْعَمْتَ عَلَيْهِمْ غَيْرِ الْمَغْضُوبِ عَلَيْهِمْ وَلَا الضَّالِّينَ

Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Singapur. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Singapur. Pokaż wszystkie posty

sobota, 14 maja 2011

29 kwietnia, piątek

Ostatni dzień w Singapurze spędzamy w… centrum handlowym! Miała być znowu wyspa rozrywki Sentosa, ale trafiamy n film 3d – Thor (poniżej naszych oczekiwań), promocje i-Pada i inne shoppingowe szaleństwa. Wieczór tradycyjnie spędziliśmy w towarzystwie naszej gospodyni Ruth. Fantastyczna kobieta, której baterie chyba nigdy się nie wyczerpują. W pośpiechu ogarnęliśmy nasze rzeczy i pojechaliśmy na dworzec autobusowy. Okazało się jednak, że bilet kupowany przez Internet to nie tylko w przypadku linii lotniczych nie zawsze najlepsze rozwiązanie. Ten kupowaliśmy na lotnisku w Manilii i chyba to przyniosło nam pecha. Firma nie przysłała potwierdzenia. A bilety znaleźliśmy przez wyszukiwarkę, więc trudno ją namierzyć po czasie. Wszystkie maja takie same lub podobne autobusy. Mieliśmy plan chodzić od firmy do firmy (mieliśmy nadzieję, że prawidłowo wytypowaliśmy dwie) z prośbą o sprawdzenie naszej rezerwacji. W pierwszej przez nas obstawianej naszej rezerwacji nie znaleziono. Ale pani poprosiła o pokazanie dowodu wpłaty. Gdy odpalaliśmy kompa, by to zrobić okazało się, że nadal mają miejsca we wcześniejszym autobusie. Wsadzili do niego już kilka osób, które zgodziły się jechać wcześniej a teraz przyszła kolej na nas. Wytłumaczyliśmy, że w zasadzie to nie mamy biletu. Ale to nie był problem. Lepiej zabrać ludzi, których bilety nie są pewne niż przewozić powietrze. Taką logikę to ja rozumiem i podziwiam. Szkoda, że u nas nie ma takich autobusów. I takich biur obsługi.

To tyle na temat jak wyjechałam Singapuru. A o samym Singapurze? Państwo idealne, doprowadzone do perfekcji. Fantastycznie je odwiedzić – o ile masz bogatego wujka. Dobrze poczuć się bezpiecznie (tu nawet nie widać policji na ulicach, bo nie ma takiej potrzeby; pojawiają się za to co tydzień w telewizji, by opowiadać o swoich sukcesach, dzięki czemu społeczeństwo wierzy w ich skuteczność) i czysto (sterylnie tu niczym w szpitalu). Jest tu na co wydawać pieniądze, ale Łukasz musiał zmodyfikować swoje ulubione zajęcie, czyli shopping tworząc wersję „window shopping”, czyli oglądanie wystaw sklepowych. Ludzie także są sterylni, hiperpoprawni i znakomicie znający swoje miejsce. Nieważne czy jesteś kaleką, indyjskim robotnikiem niewykwalifikowanym, studentem czy wykształconym krawaciarzem – masz tu swoje miejsce. Każdy wie co ma robić i chyba nawet znajduje w tym szczęście. Rząd profesjonalistów dba, by specjalne regulacje prawne wspierały zacieśnianie więzi międzyludzkich, by rodziny miały czas dla siebie a samochody nie zanieczyszczały powietrza. Technologia jest superprzyjazna człowiekowi. W metrze i na przystankach autobusowych są specjalne ściany ze szkła chroniące przed wpadnięciem pod nadjeżdżający pojazd a grzeczne kolejki oczekują nawet na taksówki. Instrukcje są znakomicie przygotowane, widoczne i czytelne a każdy rozumie i uznaje ich zasadność. Wszyscy używają i-phonów, więc ciągle powstają nowe darmowe aplikacje, które mają im pomóc np. korzystać z komunikacji publicznej, sprawdzać pogodę itp. Wszyscy mają też karty magnetyczne, które działają jak bilety miesięczne. Wchodzi się przednim wejściem, kasuje kartę nie wyciągając z torebki, wychodzi tylnim - tak samo. Jeśli zapomnisz skasować – płacisz za cała trasę – czyli drogo. Skutecznie zniechęca do oszukiwania. Zresztą tutaj chyba nikomu by to nie przyszło do głowy.
Słowem… kraj, w którym ideał sięgnął szczytów. Wszystko jest tu dla człowieka. A jednak żyć tu nie sposób. Bo jak tu żyć bez wątpliwości i pytań egzystencjalnych?
28 kwietnia, czwartek


Po dwunastu godzinach „odpoczynku” na lotnisku mamy następny lot. Dostajemy miejsca w pierwszym rzędzie i mamy okazję obserwować przygotowania w kabinie pilotów. Już nie ma konkursów (urządzanych w Cebu Pacific: kto pierwszy pokaże kartę pokładową, a kto ma coś przeciwsłonecznego?) ale stewardesy są bardzo miłe. Jednak jakoś źle się czuję. Myślę, że to zmęczenie, okrywam się i układam do snu.
Ale o dziwo nie mogę zasnąć. Jest mi zimno. Czuję dziwne podenerwowanie, aż w końcu odczuwam ból w klatce piersiowej. Sytuacja robi się na tyle poważna, że Łukasz wzywa stewardessy. Dziewczyny bardzo się przejmują moim stanem (to byłby problem jakby im ktoś zmarł na pokładzie!), ale nie maja pojęcia co zrobić. Nie mają żadnych lekarstw, nie maja przeszkolenia medycznego. Dostaję więc kubek gorącej wody.
A one zaczynają studiować grubaśna książkę z instrukcjami. Zapewne pierwszy raz cos takiego im się przytrafia. W końcu znajdują lekarza, który mnie bada (ciśnienie, tętno), który stwierdza, że wszystko jest w jak najlepszym porządku. Nota bene, pierwszy raz w życiu mruknęłam cos do gościa, który szarpał mój fotel – siedział za mną. I jak myślicie? On okazał się lekarzem!!!

Skoro wszystko ze mną w porządku, postanawiam wytrwać do lądowania. Dziewczyny chciały mi załatwić wózek na lotnisku i przewiezienie do lekarza, ale nie znają chyba miejscowych zwyczajów i jakoś nic im z tego nie wyszło. Punkt medyczny był kilka terminali dalej, a ja poczułam się lepiej. Na tyle, że postanowiliśmy zrealizować dzisiejszy plan zwiedzania.



Z dzikich zwierzą do kolekcji brakowało mi krokodyli. A w Singapurze jest krokodyl farma. Nie było łatwo ja znaleźć, okazała się bardzo mało singapurska, ale nauczyłam się czegoś o tych zwierzakach. I zrobiłam kilka fotek

sobota, 23 kwietnia 2011

8 kwietnia, piątek
Musimy wyjechać. Mamy lot na wymarzone Filipiny. Ale w Singapurze pozostaje tyle do zobaczenia i do zrobienia! Zostawiamy u Ruth cześć bagażu i jedziemy na lotnisko. Droga do metra okazała się całkiem prosta ale to takie miłe, że tak bardzo się o nas troszczą! Niemiłosiernie zaspani docieramy na terminal budżetowy i… myślimy, ze cos nam się pomyliło. Budżetowy terminal ma mnóstwo restauracyjek, wygodne sofy dla oczkujących i gratisowe podłączenia do Internetu.
Lot jak to lot, nie dostarcza mi już wielu emocji. Odprawa w Singapurze okazuje się bardziej dokładna, niż jakakolwiek inna do tej pory. Po tylu miesiącach (niemal dziesięciu) pierwszy raz mam kłopoty, bo na skanerze znaleźli moje składane nożyczki w kosmetyczce – a tyle co wymieniłam je na nowe, ostrzejsze! Inna sprawa, że Łukasz ma normalne nożyczki do obcinania paznokci, i tych nie zauważają.
Po południu lądujemy w Clark na Filipinach. Wybraliśmy lot tutaj, bo jest znacznie tańszy niż do Manili. Odprawa paszportowa uświadamia nam, ze moglibyśmy zostać tu jeden dzień dłużej, bo tak naprawdę nie liczą 21 dni tylko 21 dób od przybycia. Co innego jednak przyciąga nasza uwagę. Zabudowania lotniska to po prostu stodoła!!! I to jest lotnisko międzynarodowe?! Aż trudno uwierzyć. Wprawdzie jest informacja turystyczna, ale ogranicza się do ulotek o okolicznych, nieziemsko drogich hotelach – potem przekonamy się, że wszystkie hotele na filipinach są straszliwie drogie; wprawdzie jest bankomat, ale wypłacić można maksymalnie 600 zł i pobiera za każdym razem 13 zł prowizji – potem przekonamy się, że dotyczy to wszystkich bankomatów na Filipinach. Lotnisko okazuje się być zamykane w nocy po ostatniej odprawie około 1:00. My mamy odprawę o 5tej rano, wiec nie mamy pomysłu jak tu zanocujemy. Zresztą poczekalnia i tak jest na zewnątrz i wygląda jak przystanek autobusowy. Najwyżej rozwiesimy nasze hamaki 
Natychmiast wsiadamy do autobusu, mającego być transferem na lotnisko w manili, skąd mamy następny lot. Przejazd nie jest nawet bardzo drogi (jak wszystko tutaj z wyjątkiem noclegów), ale trwa niemiłosiernie długo, szczególnie przez miasto.
Stolica (ludność 1,7 mln w 2001 r.; z przyległymi miastami – tzw. Metro Manila – ok. 14,1 mln) robi na nas jak najgorsze wrażenie. Wiemy, że nie jest zbyt bezpieczna, ale gdy po jakimś czasie nawet miejscowi to potwierdzają, włos się jeży na grzbiecie. Wygląda jak miasto ze starych filmów gangsterskich albo o gangach miejskich. Wszystko jest brudne, niemiłosiernie zakurzone. Zakorkowane do granic wyobraźni. Po zmroku widzimy przez okna autobusu wielu policjantów. Nie robi to dobrego wrażenia.
Niestety autobus wcale nie jedzie na terminal. Trzeba się przesiąść i jedyne co tam jeździ to taksówka. Kupujemy więc uliczne jedzenie – od wczoraj prawie nic nie jedliśmy. Miejscowi są uprzejmi ale sarkastycznie żartują „Po co tu przyjechaliście, następnym razem jedźcie do Meksyku”. Dziwne obyczaje. Nie czujemy się zbyt pewnie, więc nie bierzemy tradycyjnego tuktuka, tutaj nazywanego trycyklem, lecz konwencjonalna taksówkę. I dobrze. Jedziemy z kwadrans ciemnymi uliczkami, jakąś autostrada czy czymś takim, ludzie za oknem wyciągają ręce po jałmużnę…
Za to widok terminala (nawet tego krajowego!) zdecydowanie poprawia nam humory. Jest bardzo elegancko, przestronnie, czysto. W biurze AirPhilExpress bezskutecznie próbujemy załatwić nasz problem z biletami (kupiliśmy bilety z manili do Puerto Princessa, ale po tygodniu nadal nie było potwierdzenia ani nie zaksięgowano przelewu, więc po 10 dniach kupiliśmy jeszcze raz i wtedy ściągnęło mi kasę z konta za pierwszy lot. Nadal nie dostałam potwierdzenia rezerwacji, za to komplet dokumentów przyszedł bardzo szybko. Niestety kompania nie odpowiada na maile. Tutaj także kazano nam pisać maila. Następne bilety kupiliśmy więc u konkurencji – w Cebu Pacific.
Noc spędziliśmy na lotnisku, jedząc tanie filipińskie zupki chińskie z lotniskowego marketu, jakieś zestawy podgrzewane w mikrofali i pijąc mnóstwo kawy. Bardzo fajne, przyjazne lotnisko. Wprawdzie nie działa mi darmowe wi-fi, ale jest bardzo przyjaźnie, czysto i wygodnie. Jedyne co mnie martwi, to jak mój bagaż przejdzie odprawę. Wykupiliśmy tylko podręczny (7 kg) a waga wskazuje 11 kg. Do tego mój nowy plecak, kupiony w Tajlandii na promocji firmowy plecak z odpinanym malutkim, okazuje się być jakiś ogromny i przyciąga uwagę, zarówno podróżnych, jak obsługi.

środa, 20 kwietnia 2011

8 kwietnia, piątek
Musimy wyjechać. Mamy lot na wymarzone Filipiny. Ale w Singapurze pozostaje tyle do zobaczenia i do zrobienia! Zostawiamy u Ruth cześć bagażu i jedziemy na lotnisko. Droga do metra okazała się całkiem prosta ale to takie miłe, że tak bardzo się o nas troszczą! Niemiłosiernie zaspani docieramy na terminal budżetowy i… myślimy, ze cos nam się pomyliło. Budżetowy terminal ma mnóstwo restauracyjek, wygodne sofy dla oczkujących i gratisowe podłączenia do Internetu.

7 kwietnia, czwartek
Bardzo staraliśmy się nie zaspać tym razem, ale gdy obudziłam się koło dziewiątej, zrozumiałam, że znowu nic z tego nie wyszło. Cudowna, ciepła i uśmiechnięta mama Ruth pocieszyła mnie, że to dlatego, iż w okolicy jest tak cicho, że dobrze się tu odpoczywa. Poczułam się rozgrzeszona i z solenną obietnicą w duchu, iż dziś wrócimy wcześniej, by spędzić wieczór z naszą hościną, ruszyliśmy do Ford Center. Nie wiem jak Was, ale mnie plakat zachęcający do donoszenia na siebie nawzajem nadal bawił i przerażał jednocześnie.
Tak, jak w całej południowo – wschodniej Azji, tutaj także jedną z najważniejszych spraw jest jedzenie. Często można tu usłyszeć na powitanie, podobnie jak np. w Malezji czy w Chinach, zamiast „jak się masz?”, pytanie „czy już jadłeś?”. Singapurczycy często spotykają się przy jedzeniu, wtedy też omawiają ważne sprawy, dużo rozmawiają o jedzeniu, przy czym bardzo ważne dla nich jest to co i z kim jedzą, a miejsc do biesiadowania mają pod dostatkiem – można wybierać spośród wielu wspaniałych dań kuchni chińskiej, tajskiej, malajskiej, indyjskiej oraz przeróżnych restauracji zachodnich.


Jeździmy komunikacja publiczną. Wszystko tu jest tak łatwe i świetnie opisane/zilustrowane. Na schodach tak zwykłych jak i ruchomych można zauważyć szczegółowe instrukcje dotyczące ich bezpiecznego użycia. Strzałki na peronach kolejki MRT instruują podróżnych, gdzie mają stać w oczekiwaniu na pociąg, by umożliwić innym pasażerom jego spokojne (i bezpieczne!) opuszczenie. Miły, kobiecy głos z megafonu informuje o tym po której stronie ruchomych schodów należy stać, o nadjeżdżającym pociągu i o tym, że wysiadający pasażerowie mają pierwszeństwo. Instrukcje są przejrzyste, znakomicie umieszczone. Nie sposób ich nie zauważyć. Wszystko zorganizowane po prostu perfekcyjnie. Większość mieszkańców wyspy pokłada spore zaufanie w swoim rządzie i jest dumna ze swojego państwa, nazywając siebie samych Singapurczykami (niezbyt lubią mylenie ich z Chińczykami z Chin). Mimo, że zdają oni sobie sprawę z tego, że nie mają właściwie żadnego wpływu na decyzje podejmowane przez rząd, a także z tego, a media są tu kontrolowane i cenzurowane, w większości opowiadają się przeciwko jakimkolwiek próbom zmiany dotychczasowego porządku. Wierzą oni, że próby buntu mogą doprowadzić do chaosu i anarchii, co wydaje im się rzeczą najgorszą.

Dziś czas na znaną na całym świecie singapurską rozrywkę na wysokim poziomie. Po godzinnej jexdzie klimatyzowanym autobusem, wysiadamy w największym centrum handlowym w jakim bylam. Na godzine utykamy w sklepie National Geografic. Nic nie kupuję, bo ceny mnie powalają, ale fotografuję i oglądam ile się da. No a potem na wyspę rozrywki – Sentosa! O wyspie napiszę krótko, bo maja swoją stronę internetowa i tam wszystko jest. Na wyspę wiedzie przepiękna promenada, dlugości około kilometra z pasami transmisyjnymi jak na lotniskach (wówczas wstęp wynosi 1 dolara singapurskiego). Można też wjechać specjalna kolejką (5 dol). Jest to wyspa, na której można zrealizować chyba wszystkie dziecięce marzenia korzystając z rollcosterów, kin z filmami 4d, parkami przypominającymi oceanaria, insektaria itp. Po przeanalizowaniu naszych oczekiwań z pomocą przesympatycznej dziewczyny w centrum obsługi klienta, wybieramy wejście do UNIVERSAL STUDIO. Akurat jest promocja na płatności kartą MasterCard, do tego taniej bo zwykły dzień tygodnia a ludzi mało.
No więc inwestujemy po 100 zeta od osoby za dzień szaleństw. Uwierzcie, warto!

Najważniejsze to właśnie otworzyli dwa rollecostery, które uruchomiono dopiero teraz, choć park rozrywki działa od roku. Nawiązują do jakiegoś filmu s-f więc jeden jest „ludzki” i siedzi się normalnie a obok jest drugi „potworowy” i się wisi. Ten jest „even better”. Po zejściu z takiego „statku powietrznego” ludzie mają problemy z chodzeniem. Ale my szybko się przyzwyczajamy. Więcej, Łukasz nie mieści się w rozmiarze azjatyckim i musi siedzieć w środku lub z przodu – te wersje wybieramy i opieczętowani specjalnymi znacznikami jeździmy na pierwszej „kanapie”. Wrażenia nieporównywalnie większe! Przyspieszenia wgniatają w fotel, zjazdy w dół, szczególnie do tunelu z parą wodną, wirowanie nad miastem głowa w dół… szczególnie podoba mi się, gdy zapada zmierzch i miasto migocze tysiącami świateł.


Są jeszcze inne rollecostery – tematycznie w każdym z filmów: w Far Far Away lata się na smoczych (trochę dziecięce, ale tez fajne), w świecie starożytnego Egiptu („Uciekająca mumia”) jeździ się w ciemnościach, rozbłyskują projekcje monstrum lub przemawia szaleniec z filmu, potem wbijasz się w ścianę, cofasz się i spadasz w przepaść i tak w kółko. Mnóstwo fajnego wrzasku. Za to w „Jurasic Park” pływa się łodzią ratunkową i tez starszą dinozaury, specjalne platformy podnoszą w górę i rzucają z kilku metrów na tafle wody. Oczywiście wychodzimy kompletnie przemoczeni, bo pożałowaliśmy na płaszcze przeciwdeszczowe.


Wszystkie rzeczy należy zostawić w szyfrowanych na datę urodzin i ulubiony kolor szafkach (raz zdarzyło się że ktoś podał taki sam układ co Łukasz!) na pół godziny bezpłatnie, więc po każdym zjeździe przychodzimy zmienić szafkę. Plecaki mamy wypchane jedzeniem, bo zgodnie z tym, co mówiła Ruth wszystko tu jest masakrycznie drogie. Tylko woda do picia jest gratis w takich kranikach jak na amerykańskich filmach, więc co chwila napełniamy butelkę, bo straaaasznie tu gorąco!


Jest oczywiście studio z efektami specjalnymi Stevena Spielberga, które bawi i straszy; jest pokaz tańczących i śpiewających rocka potworów; jest kino z filmem 4d – specjalny odcinek Smreka, w którym lord Furklad jest duchem i porywa Fionę, by uśmiercić ja w wielkim wodospadzie a bohaterów ściga Smok z kamienia ziejący prawdziwym ogniem. Fotele podskakują, buchają parą a specjalne okulary oczywiście pozwalają latać razem z Osłem. Z Osłem mam zdjęcie 

Niestety przegapiliśmy pokaz „Podwodnego świata”, gdzie można dotykać morskich zwierząt. No i „Madagaskar” jest jeszcze w budowie. Ale wkrótce otwarcie, więc może następnym razem.


Wychodzimy o zmroku. Widoki zapierają dech w piersiach. To, co było piękne i eleganckie za dnia, teraz jest rozświetlone znakomicie skomponowanymi światłami. Cudownie.

Wieczór spędzamy z Ruth i jej rodziną. Jest już późno, gdy Łukasz wspomina, ż enei udalo nam się zakosztować zupy, będącej lokalna specjalnością (z kośćmi, z których wyjada się szpik). Ruth natychmiast zabiera nas na spacer i długo w noc włóczymy się po lokalnych knajpkach, alejkach i parkach. A potem oglądamy razem BBC, bo na necie (Ruth ma wi-fi) zobaczyliśmy nowe doniesienia z Japonii i cala rodzina poruszona zasiadła w salonie przed wielkim telewizorem. Zasypiając przyjmujemy propozycje mamy Ruth. Rano możemy pospać kwadrans dłużej, bo zawiezie nas na najbliższą stacje metra (wszyscy obawiają się, że moglibyśmy się zgubić, bo droga jest ponoć źle oznaczona).

niedziela, 17 kwietnia 2011

6 kwietnia, środa
Rano zaczynamy od wizyty w pobliskim FOOD CENTER. Wielka hala z mnóstwem punktów gastronomicznych. Z trudem wyszukujemy cos przypominającego potrawy znane nam z innych krajów azjatyckich. Wszystko tu wygląda inaczej. Jest sterylnie czysto. Plakaty zachęcają klientów do telefonowania lub esemensowania pod specjalny numer telefonu jeśli restaurator włoży palec do zupy lub popełni jakieś inne wykroczenie przeciwko higienie. Rozkładamy mapę, którą wzięłam z lotniska i planujemy pierwsze przejazdy. Na mapie oczywiście singapurski Lew. Wizerunek posągu Merlion jest znanym symbolem Singapuru, używanym do 1997 jako logo przez singapurską izbę turystyki.

Państwo Singapur położone jest na wyspie Singapur o powierzchni 572 km² wraz z grupą otaczających ją wysepek. Powierzchnia lądowa Singapuru ulega stałemu wzrostowi na skutek prac prowadzonych nad pozyskaniem lądu od morza. Są one również źródłem zatargu z sąsiednią Malezją. Z Półwyspem Malajskim wyspa Singapur połączona jest za pomocą nasypu (The Causeway) w północnej części wyspy oraz mostem Tuas Second Link w jej zachodniej części. Najważniejsze z pozostałych 54 wysp to: Jurong Island, Pulau Tekong, Pulau Ubin i Sentosa.

Dziś planujemy zwiedzać wyspę główną. Zaczynamy od Chinatown. Nasza gospodynie jest Chinką z pochodzenia (jej rodzice między sobą rozmawiają po mandaryńsku, z nią zresztą raczej też a z nami po angielsku, choć widać, że to język wyuczony; Ruth jest dwujęzyczna). Łukasz był już w Singapurze dwa lata temu i te dzielnice zna najlepiej. Więc jedziemy.

Po wyjściu z metra niemal mdleję. Nie mogę złapać oddechu. Do tej pory niemal cały czas przebywamy w pomieszczeniach z klimatyzacją (mamy klimę w pokoju, jest w autobusach – ustawiona na mrożenie, jest w metrze a nawet na otwartych przestrzeniach jest nadmuchiwane zimne powietrze). Gdy wychodzimy na ulicę (w dochodzi południe, bo srodze zaspaliśmy) uderza w nas fala rozpalonego powietrza. Wchodzimy wiec do centrum handlowego by przygotować się na starcie z żarem powietrza i… trafiamy w objęcia utalentowanych chińskich handlarzy. Z trudem udaje mi się nie kupić zestawu obiektywów i filtrów w pierwszym stoisku! Są naprawdę świetni!!! I znakomicie znają się na swojej pracy. Przedzieram się między fascynującymi stoiskami, powtarzając sobie w duchu, że „nie chcę nic kupić” tak skutecznie, ze w końcu nie kupuje nawet tego co naprawdę mi się podoba…

Wpadamy na stoisko „wszystko z duriana”. Obiecywaliśmy sobie już dawno durianowi ucztę w Singapurze, więc decydujemy się na początek na naleśniki z duriana. Naleśniki są na gorąco a pasta z duriana zmrożona niczym lody. Moje zmysły szaleją! Nie sposób opisać tych doznań smakowych. Jest to wrażenie w najwyższym stopniu DZIWNE.

Chodzimy uliczkami Chinatown, wchodzimy do świątyni. Niesamowita! Z zewnątrz wygląda zwyczajnie, ale w środku błyszczy zlotem i drogimi kamieniami. Jest kilkupiętrowa, a na kolejnych piętrach przeplatają się muzea, sklepy, restauracje, ogrody-tarasy widokowe i sanktuarium z zębem Buddy. Przy stoliczku siedzi mnich w atmosferze tradycji – i pod blatem stolika esemesuje z ultranowoczesnej komórki!

Ruszamy na spacer ulicami miasta. W zabudowie Singapuru przeważają wysokie wieżowce. Sercem miasta jest stara dzielnica kolonialna. Znajdują się tu gmachy rządowe, kościoły, hotele, kluby sportowe, luksusowe domy mieszkalne oraz nowoczesne drapacze chmur. Do zabytków z czasów kolonialnych należy odlana z brązu statua Tomasa Stamforda Rafflesa, neogotycka katedra św. Andrzeja i budynek ratusza. W mieście istnieje wiele świątyń buddyjskich, taoistycznych, hinduistycznych i meczetów. Interesujące zbiory sztuki azjatyckiej i europejskiej można zobaczyć w kilku muzeach (Narodowym, Sztuki i Azjatyckim).

Pomimo gęstej i systematycznie rozrastającej się zabudowy w Singapurze można znaleźć urocze miejsca do wypoczynku. Na wspaniały park rozrywki zamieniono jedną z wysp – wyspę Sentosa. Zbudowano na niej oceanarium, w którym można m.in. odbyć spacer przeszklonym korytarzem umieszczonym pod jednym z głównych akwariów. Na wyspie istnieje także wodny park rozrywki, ogród botaniczny oraz muzeum motyli, w którym można obejrzeć około 60 gatunków żywych okazów. Na wschodnim wybrzeżu głównej wyspy znajduje się także krokodylarium, w którym żyje ponad 1800 krokodyli pochodzących z Azji, Afryki i Stanów Zjednoczonych.
Popołudnie spędzamy w Muzeum Sztuki Azjatyckiej. Jest to miejsce tak wyjątkowe, że należy mu się osobny artykuł. 13 ekspozycji z wykorzystaniem najnowszych osiągnięć techniki, dotykowymi wyświetlaczami, idealnym oświetleniem, kącikami zabaw dla dzieci (w których znakomicie się bawimy). Po kilku godzinach musimy wyjść, bo zamykają.
Wieczorem spacerujemy po nabrzeżu. Jest cudownie oświetlone, zorganizowane jak wielki park rozrywki. Eleganckie restauracje są dla nas za drogie, więc oglądamy tylko wystawy najdroższych sklepów świata na najdroższej chyba ulicy świata Orchad Road. Wielkie zielone drzewa a w ich koronach śpiewają ptaki!!!
Na kolacje jedziemy do dzielnicy indyjskiej. Dzielnica Małe Indie ulokowała się wokół Serangoon Rd, na północ od kolonialnej dzielnicy. Unoszący się w powietrzu zapach przypraw stanowi jej nieodłączną część, podobnie jak muzyka filmowa z Bollywood i malownicze boczne uliczki. Turystów straszy się brudem i chaosem tu panującymi, ale i tak jest o niebo czyściej, niż w prawdziwych Indiach.


Little India Arcade z licznymi ciekawymi sklepami stoi naprzeciwko gwarnego targu Tekka Centre. Świątynia Sri Veeramakaliamman (141 Serangoon Rd, poświęcona bogini Kali, jest jedną z najpopularniejszych wśród Tamilów. W buddyjskim sanktuarium Sakaya Muni Buddha Gaya, zwanym Świątynią Tysiąca Świateł, znajduje się 15-metrowy posąg siedzącego Buddy. Podobno w zapuszczonych alejkach za Desker Rd mieszczą się niesławne domy publiczne, ale tam się o nocy nie zapuszczamy. Wystarcza mi indyjska kawa z mlekiem. Niestety wszystko tu smakuje inaczej… Może jest za czysto?
c.d.
Popołudniu mamy lot do Singapuru. To miasto-państwo położone na południowym krańcu Półwyspu Malajskiego, liczy zaledwie 639 km2 powierzchni (w tym ziemi ornej 2%), ma około 3,2 mln mieszkańców, jest zlokalizowany na granicy Oceanów Spokojnego i Indyjskiego, w miejscu gdzie przecinają się główne drogi morskie łączące Indie, południowo-wschodnią Azję i Daleki Wschód. Nazwa Singapur pochodzi od dwóch sanskryckich słów: singa (lew) i pura (miasto), stąd niekiedy stosowana nazwa Miasto Lwa.

Przeczytałam, że kraj tej jest urzeczywistnieniem myśli wielkiego chińskiego filozofa Konfucjusza o państwie idealnym. Oczywiście pamiętam, ze Platon ledwie zdążył uciec, gdy jego idee państwa wcielono w życie a co wyszło z pomysłów Marksa i Engelsa także wszyscy wiemy. Nie mam więc zaufania do idei państwa idealnego. Tym bardziej interesująco będzie przekonać się o tym na własne oczy.
Singapur to państwo nowoczesne, troszczące się o obywateli, pełne rygoru i dyscypliny, ze sprawnie działającą i nieskorumpowaną administracją. Gdy po dwóch dniach zaskoczona zapytam nasza hościnę Ruth dlaczego nigdzie nie widać policji zaskoczona odpowie: „Po co? Przecież jest bezpiecznie!” I rzeczywiście. Jest bardzo bezpiecznie, sterylnie czysto i niesamowicie nowocześnie. A przy okazji kosmicznie drogo.

Przy punkcie odprawie celnej czytam napis (spodziewałam się czegoś takiego po przeczytaniu relacji, więc byłam bardzo ciekawa czy to prawda) w języku angielskim: „zakaz wwożenia gumy do żucia” Jest to przepis jak najbardziej aktualny, wynikający z zakazu żucia gumy w tym państwie. Przepisy regulują tu każdą najdrobniejszą aktywność. Już na lotnisku spotykam się z ich pełnym wachlarzem. Zgodnie z singapurskimi przepisami celnymi całkowitym zakazem wwozu objęte są:
– alkohole i papierosy oznaczone Singapore duty not paid;
– papierosy oznaczone symbolem „E” na opakowaniach;
– guma do żucia (z wyjątkiem gumy do żucia do celów leczniczych);
– tytoń do żucia;
– zapalniczki w kształcie pistoletów;
– kontrolowane leki i środki psychotropowe;
– zagrożone gatunki zwierząt i produkty z nich;
– sztuczne ognie, petardy i inne fajerwerki;
– obsceniczne artykuły, publikacje, nagrania wideo i software;
– reprodukcje/kopie publikacji objętych prawami autorskimi;
– materiały o charakterze buntowniczym i wywrotowym.

Po wyjściu na ulicę, w metrze, w autobusie, na przystanku, w toalecie, itd – po prostu wszędzie różnorakie znaki zakazu lub instrukcje postępowania np. zalecenia dotyczące mycia rąk w dziewięciu etapach. I chociaż po przylocie do tego państwa byłam straszliwie głodna i to, chociaż zrobiliśmy zakupy w lotniskowym markecie, to baliśmy się jeść w miejscach publicznych. A więc w autobusie czy na przystanku. Uważałam, żeby nie upuścić czegoś, bo karzą za śmiecenie; żeby przechodzić w miejscach dozwolonych; żeby wsiadać i wysiadać z autobusu zgodnie z instrukcją…

Wieczorem docieramy do naszej hościny z CS Ruth, która opowiada nam do późna o swoim mieście i pomaga zaplanować następny dzień. Z głowy zapisuje nam na karteczkach numery autobusów i stacje przesiadkowe, cytuje statystyki i żartuje na każdy temat. Niesamowita kobieta!