skąd się wzięłam?

Moje zdjęcie
Jestem śliwką. Tworzono juz teorie, że śliwka była owocem grzechu pierworodnego, a nawet że jego przyczyną. Cóż... w dziecięcym wierszyku do fartuszka spadła gruszka, spadły grzecznie dwa jabłuszka a śliweczka... spaść nie chciała! Bo ja zawsze muszę po swojemu :D
Kiedyś przeczytałam, że każda podróż oznacza pewną filozofię życia, jest jakby soczewką, w której ogniskują się nasze marzenia, potrzeby, niepokoje. Co nas łączy, tych którzy wracamy do domu tylko po to, by przepakować plecak i wrócić na szlak, to fakt nieposiadania dostatecznej ilości pieniędzy, które umożliwiłyby realizację planów. Ostatecznie jednak nie ma to większego znaczenia, ponieważ prześladujący nas demon włóczęgi sprawia, że wbrew logice i zdrowemu rozsądkowi i tak ruszamy w nieznane, nie dopuszczając przy tym myśli o niepowodzeniu swojej wyprawy. Instynkt wędrowania jest silniejszy od nas samych i choć skazujemy się na ryzyko utraty życia, walkę z samotnością, nierzadko zimno i głód, to robimy to... Człowiek nie jest w stanie żyć, gdy przeżywa coś takiego. Jedyne co nam pozostaje, to po prostu zapakować plecak i być gotowym do Drogi...


Prowadź nas drogą prostą Drogą tych, których obdarzyłeś dobrodziejstwami; nie zaś tych, na których jesteś zagniewany, i nie tych, którzy błądzą.

Keep us on the right path. The path of those upon whom Thou hast bestowed favors. Not (the path) of those upon whom Thy wrath is brought down, nor of those who go astray.

اهْدِنَا الصِّرَاطَ الْمُسْتَقِيمَ صِرَاطَ الَّذِينَ أَنْعَمْتَ عَلَيْهِمْ غَيْرِ الْمَغْضُوبِ عَلَيْهِمْ وَلَا الضَّالِّينَ

Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Sumatra. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Sumatra. Pokaż wszystkie posty

piątek, 17 czerwca 2011

25 maja, środa
Przed świtem jesteśmy w Medan. Nareszcie! Nie wiem czy w te stronę zakrętów jest więcej, czy ja się czymś zatrułam, ale po podróży ledwie żyję. Z radością odbieramy smsa od Yumas, żebyśmy przyjechali jak najszybciej i położyli się na trochę spać przed lotem. Nawet szarpnęliśmy się na becaka, zamiast szukać busa. Okazało się jednak, że kierowca nie ma wydać, więc po chwili zastanowienia zapłaciłam mu dolarem amerykańskim. Jednym dolarem. Był zadowolony.
Yumas jedzie zawieść Chipę do szkoły a my korzystamy z okazji, by się zdrzemnąć. Oj, bardzo nam tego było trzeba! Potem mamy akurat tyle czasu, żeby zjeść razem pyszne śniadanie (bardziej przypomina to obiad, bo Yumas martwi się, z czeka nas daleka droga i musimy być najedzeni), porozmawiać o indonezyjskiej kuchni, zapakować się i pożegnać. To ostatnie trwa trochę, bo wymieniamy się upominkami a każdy trzeba pooglądać i się nim nacieszyć.


Sala odlotów medańskiego lotniska okazuje się całkiem przyzwoita; mają eleganckie toalety (wprawdzie z olbrzymimi karaluchami, ale zdążyłam już przywyknąć), kilka siedzeń a nawet wi-fi. Czas do odprawy wykorzystujemy surfując po necie i nadrabiając towarzyskie zaległości.
Lot do Hong Kongu jest straszliwie długi, odwykłam już od takich przelotów. Kilka razy wpadamy w turbulencje, ale widoki są przepiękne. Za naszymi plecami siedzi matka z dzieckiem, które nieustannie kopie w nasze siedzenia. Pytam więc stewardesy czy możemy się przesiąść, bo w rzędzie przed nami nikt nie siedzi. OK. To akurat rząd przy wyjściu ewakuacyjnym na skrzydło, więc jest więcej miejsca. Po kilkunastu minutach przychodzi jednak inna stewardesa i prosi, żebyśmy wrócili na swoje miejsca, bo pan siedzący równolegle z nami skarży się, że zapłacił więcej za dodatkową przestrzeń. A więc tutaj też są zawistni i złośliwi… Tłumaczę jednak o co chodzi i stewardesa uśmiecha się słodko.
Oczywiście, zostańmy sobie tutaj.
W Hong Kongu lądujemy strasznie zmęczeni i głodni. Lotnisko jest znakomicie urządzone i zorganizowane, ale ceny niestety nie pozwalają się nam cieszyć lokalnym jedzeniem. Kupujemy natomiast miejscową kartę sim i kontaktujemy się z nasza hostką Karen. Potem kupujemy kartę OCTOPUS na komunikacje publiczną i ruszamy w drogę do Karen i Gabriela. Dotarcie do jej domu zajmuje nam kilka godzin, bo potrzebujemy czasu by oswoić się z tutejszymi regułami. Kolejne godziny spędzamy na sympatycznych rozmowach i planowaniu kolejnych dni.
24 maja, wtorek
Na 6:30 zamówilismy samochód, który podwozi nas na prom.

Zatrzymujemy się w Iboh po dodatkowych turystów, co daje mi możliwość zrobienia pięknych zdjęć wschodu słońca.
W taksówce rozmawiam z chłopakiem z Niemiec. Studiuje cos tam związanego z Azją Południowo – Wschodnią i jego specjalizacja sa Filipiny oraz Indonezja. Spedza tu co najmniej polowe roku. Przyjechał tu na konferencję, która dziś zaczyna się w Banda Aceh. Opowiada mi trochę ciekawostek o zyciu tutaj.

Prom. My wybieramy ten wolny, czyli tani, bo i tak musimy czekac do 16 na autobus a jakoś nie mamy dzis ochoty na zwiedzanie. Wybór okazal się strzałem w dziesiątkę. Na górnympokładzie robimy za lokalną atrakcję turystyczną. Kilkadziesiąt osób fotografuje się z nami, rozmawia. Dyskutujemy z biegaczem o fotografii, z ortodoksyjnym muzułmaninem o religiach świata (o zgrozo! Uświadamia mi różnice między protestantyzmem a katolicyzmem l jakich nie miałam pojęcia; natomiast o prawosławiu właściwie wie tylko, że istnieje). Żegnamy się zachęcając go do korzystania z internetu, gdzie może znaleźć różne opinie. Pyta jak odnaleźć te prawdziwe. Zdziwieni patrzymy na niego (poczułam się jak w szkole) i z uśmiechem mówimy, że przecież ma własny rozum. Rozpromienia się na te słowa i przyznaje, że no tak, rzeczywiście.
Spokojnie spacerujemy po Banda Aceh. Zupełnie wyjątkowe miejsce. W Boże Narodzenie 2004 r. tsunami zniszczyło region Banda Aceh, zabijając 168 tysięcy ludzi. Ale hekatomba, przeżywana do dziś, okazała się też początkiem czegoś nowego: po niej rząd Indonezji usiadł do rozmów z separatystami.
Miasto jest nowe, odbudowane – choć jeszcze gdzieniegdzie wyburza się ruiny lub stawia nowe budynki na zaoranych pozostałościach. Wygląda to zupełnie niesamowicie i na mnie robi wielkie wrażenie.

Można wynająć taksówkę (becaka), by obwiózł po miejscach pamięci związanych z 26 grudnia 2004 r. Najpierw zobaczylimy w centrum miasta, które wtedy zostało zmiecione dosłownie w całości. Miasta, którego szczątki zaorano i w zasadzie budowano je od nowa. Wokół trawnika na boisku piłkarskim, co parę metrów stoi obelisk w postaci ściętej łódki z flagą kraju, który po tragedii okazał Aceh pomoc. Na jednej z łódek widnieje flaga polska - bliźniaczo podobna do indonezyjskiej, tylko odwrócona (pamiętam jaka zaskoczona była Yumas, gdy jej to pokazałam). A pod nią napis po polsku: „Dziękuję, pokój”.
Na skraju boiska, pośród kilkudziesięciu tablic z liczbami odzwierciedlającymi katastrofę, jest i taka z napisem: „167 tysięcy zabitych i zaginionych”. To ogromna strata dla narodu – bo za taki uważają się Acehańczycy – który liczy zaledwie cztery miliony ludzi. Prawie w każdej rodzinie ktoś kogoś stracił. Turyści na wyspie opowiadają sobie historie zasłyszane od miejscowych i włos się jeży na głowie.
Jest też dom, na którego dachu do dziś stoi wbity kuter rybacki. Wtedy uratował 59 ludzi. Pozostawiono go, aby nie zapomnieć. W centrum Banda znajduje się też bardzo sławny wielki statek handlowy, który fala zniosła kilometr od portu. Przygnębiające wrażenie.

środa, 15 czerwca 2011

23 maja, poniedziałek
Kolejny cudowny dzień na długiej plaży. Mógłby być pięknie leniwy, ale szkoda nam na to czasu. Miałam w planie wynudzić się na hamaku, poczytać książki, uzupełnić bloga. Na nic z tych rzeczy nie znalazłam czasu. Jest tu tyle do zobaczenia!
Woda przy plaży jest krystalicznie czysta, a morskie stwory podpływają całkiem blisko. Wczoraj na naszych oczach, kilka metrów od brzegu wielka ryba upolowała langustę. W lazurowym błękicie została plama krwi. Z lekka przerażające, ale uspokoiło mnie powszechne tu przekonanie, że nie ma tu gatunków niebezpiecznych dla człowieka. Nawet trigerfishe ponoć są tu spokojne i nie atakują. Oczywiście trzeba uważać na skorpiofishe czy moreny (a tu jest mnóstwo takich ślicznych, malutkich, żółciutkich!). Ale największym niebezpieczeństwem są silne prądy. Jak mówię silne, to mam na myśli coś, o istnieniu czego jeszcze niedawno nie miałam pojęcia. Paul opowiadał, że rok temu nurkował z grupą Japończyków i wielki głaz dosłownie „przeleciał” miedzy ich głowami. Uczymy się zatem obserwować wodę z łódki, dostrzegać miejsca, gdzie prądy się łączą a gdzie ścierają. Ostrożnie wybieramy miejsce zejścia, dokładnie omawiamy plan nurkowania i sytuacje awaryjne. Dostajemy dokładne instrukcje jak schodzić, jak oddychać, co zrobić jeśli prąd się gwałtownie zmieni (zauważymy to bacznie obserwując pewien gatunek ryb).


Tego dnia schodzimy pod wodę dwa razy (będąc pod wielkim wrażeniem tego, co zobaczyliśmy przeliczyliśmy pieniądze, postanowiliśmy ograniczyć inne wydatki i wykupiliśmy dodatkowo nurkowanie popołudniowe). Przy naszym pierwszym nurkowaniu widoczność jest rzędu 40 metrów! Można dostać zawrotów głowy. Ogromna przestrzeń, ławice ryb liczące po kilkaset np. ogromnych tuńczyków. Można się znaleźć bezpośrednio nad nimi albo obok. Dziesiątki różnych gatunków w zasięgu wzroku, Az nie wiadomo na co patrzeć. Kark mnie boli od kręcenia głową. Za drugim razem widoczność jest nieco gorsza, ale nadal jest to kilkanaście metrów.

To prawda, że nurkowania tutaj zaskakują zarówno dobrą widocznością jak też ponadprzeciętnym wyborem życia. Nie znam słów na określenie wszystkich tych gatunków, niestety. To prawda, co pisał Kapuściński, że nieznajomość słów na nazwanie świata wokół nas, zuboża nasze jego postrzeganie. Dlatego zazwyczaj studiuje książki z podwodną fauną. Tutaj niestety nie znalazłam na to czasu.
Wieczorem jedziemy na najbardziej na północ wysunięty punkt Indonezji. Znajduje się raptem kilometr od naszej bazy. Są ławeczki, tablice informacyjne i piękne widoki. Chłopaki z bazy mówią, że to znakomite miejsce na zachód słońca. Ale my musimy oddać motor. Jedziemy do wsi na pyszna kolację i Internet. A potem trzykilometrowy spacer nocą na nasza plażę. Taksówka kosztuje majątek.

wtorek, 14 czerwca 2011

22 maja, niedziela

Fantastycznie jest obudzić się na tej rajskiej, niemal dzikiej plaży. Zjeść śniadanie w lokalnej restauracyjce pokazując pani na palcach czego się chce. I zalec na chwilę hamaku rozwieszonym na plaży z widokiem na rajskie błękity morza z dzikimi wysepkami na horyzoncie.
No i teraz mam problem. Nie wiem co napisać o nurkowaniu. Bo już kilka razy pisałam, że dane nurkowanie było najlepsze. Ale to wszystko było przed Pulau Weh. Nie wiedziałam wtedy o czym mówię. To miejsce bije wszelkie poprzednie na głowę. Jeśli wyobraźnia ludzka pozwala na wyobrażenie sobie czegoś takiego… to słów i tak mi brak! To miejsce, dla którego warto przemierzyć pół świata.
No wiec o dziewiątej płyniemy na nasze pierwsze nurkowanie. Kilka osób obsługi (łowią ryby gdy jesteśmy pod wodą) a z nurków tylko my i Azhar z Kuala Lumpur. Ma 58 lat a wygląda na 38. Nurkuje od kilkunastu lat, ma ogromne doświadczenie i niepohamowaną pasję – obecnie nurkuje, by fotografować. Nie przejmuje się czasami, zużyciem tlenu, sylwetką. Po prostu jak szalony pływa za rybami, a im większe, tym lepiej. Dla nas tez dobrze, bo fotografuje i nagrywa także nas. A po południu długo pokazuje nam swoje zdjęcia, opowiada o swojej pasji. Wymieniamy się doświadczeniami z nurkowań z różnych miejsc świata (tzn Azhar ma doświadczenie, nurkował np. na Antarktyce) i zgadzamy się co do tego, że to miejsce jest najlepsze. Jest też przyzwoite, jeśli chodzi o ceny. Przyznajemy, że taka np. Tajlandia, jest zdecydowanie powyżej cen (jeśli chodzi o stosunek ceny do tego, co oferuje).
Organizowane są dwa - trzy nurkowania dziennie, plus nocne jeśli jest dostateczna ilość chętnych. Po każdym nurkowaniu mała łódź - wraca na wyspę i po przerwie wypływa na kolejne. Daje to okazję odświeżenia się, zjedzenia, drzemki lub plażowania. Warunki na łodzi są prymitywne, dostępna jest woda pitna, nie ma zadaszenia ani toalety, ale dzięki powrotom na ląd między nurkowaniami nie stanowi to większego problemu o ile zabezpieczamy się przez słońcem.


To prawda, że nurkowania tutaj zaskakują zarówno dobrą widocznością jak też ponadprzeciętnym wyborem życia. Nie znam słów na określenie wszystkich tych gatunków, niestety. To prawda, co pisał Kapuściński, że nieznajomość słów na nazwanie świata wokół nas, zuboża nasze jego postrzeganie. Dlatego zazwyczaj studiuje książki z podwodną fauną. Tutaj niestety nie znalazłam na to czasu.
Wieczorem jedziemy na najbardziej na północ wysunięty punkt Indonezji. Znajduje się raptem kilometr od naszej bazy. Są ławeczki, tablice informacyjne i piękne widoki. Chłopaki z bazy mówią, że to znakomite miejsce na zachód słońca. Ale my musimy oddać motor. Jedziemy do wsi na pyszna kolację i Internet. A potem trzykilometrowy spacer nocą na nasza plażę. Taksówka kosztuje majątek.
21 maja, sobota
Dojeżdżam w kocu do Banda Aceh. Śpieszę się na nurkowanie na Pulau Weh – jak mawiają ludzie z Malezji i Indonezji – najlepszego miejsca nurkowego na świecie. Nawet sporo Polaków tak twierdzi.

Droga na wyspę (Weh) Pulau zasadniczo zajmuje ludziom niewiele czasu, bo przylatują tu samolotem, czyli 45' taksówką z lotniska położonego niecałe 30km nieopodal Banda Aceh, a dalej szybkim promem (45') lub wolnym (1,5h). Tez pewnie bymy tak zrobili, ale Banda Aceh to jedyne międzynarodowe lotnisko w Indonezji, na którym nie wydaja wiz on arriwal.

Dlatego polecieliśmy do Medan i tłukliśmy się 13 godzin nocnym autobusem. Są samoloty, ale akurat nie był o promocji. Na dworcu autobusowym kupiliśmy bilety powrotne i pojechaliśmy prosto na przystań promową. Akurat załapaliśmy się na szybki (czyli drogi, aleprzez najbliższe godziny jedyny) prom – sympatycznie,, szybko, turystycznie (mam na myśli turystów lokalnych). Prom dopływa do portu Balohan, a nurkowania odbywają się z północnej strony wyspy, zwykle z rejonu Gapang i Iboh. Przejazd taksówką lub busem stromymi krętymi drogami zajmuje niecałą godzinę i kosztuje do 10$ od osoby. Nie było autobusu (kosztuje 50 tys) a na cenę za taksówkę nie chcieliśmy się zgodzić. Postanowiliśmy zatem pójść na nogach. Przez góry. Przez dżunglę. Wściekły kierowca becaka jeździł za nami aż do Sabang i zagadywal wszystkich napotkanych ludzi. Domyślam się, iż starał się ich do nas zniechęcić, gdyż po jego interwencji nie chciano jamniczego sprzedać w restauracyjce itp. Na szczęście złapaliśmy stopa (na pace małej ciężarówki) i w deszczu dotarliśmy do sabang.
Dziwny klimat. Z nieba leja się strugi deszczu a słońce świeci w najlepsze. Jest bardzo parno i duszno.
W Sabang nie wypożyczają motorów, więc wynajęliśmy sympatycznego chłopaka aby zawiózł nas do Iboh. To centrum turystyczne w tym regionie. Ceny z transport na wyspie sa straszliwe, wiec wypożyczenie motoru było jedyną opcją. Wynegocjowaliśmy cenę na kilka dni i ruszyliśmy na poszukiwania noclegu. Postanowiliśmy zacząć od szkoły nurkowej i do niej dostosować nocleg. Centrum wybrane na podstawie witryny internetowej okazało się porażką. Sprzęt wprawdzie mieli świetny, ale zainteresowani byli tylko sprzedaniem nam drogich nieziemsko kwater a o miejscach nurkowych nie mieli zamiaru opowiadać – możemy sobie przeczytać z kserówki, jeśli chcemy.

Pojeździliśmy, pooglądaliśmy i jakoś nie wyglądało to wszystko zachęcająco. I nagle zobaczyłam skryty za krzakami drogowskaz z logiem nurkowym. Napisali, że jest szkoła 1,5 km dalej. Pojechaliśmy. Long beach była 3 km dalej, ale warto było! Miejsce dla lokalnych, ale menager i szef nurkowań nieźle mówili po angielsku. Ten ostatni nie jest nawet dive masterem, ale ma ponad 3 tysiące nurkowań i doświadczenie, które poraża, a osobowość, która ujmuje. Nie było dyskusji 0 nurkujemy z nimi!
Chcieliśmy zostać koniecznie na tej plaży, bo nas oczarowała od pierwszej chwili. Niestety ich ceny noclegów, w przeciwieństwie do nurków, były za wysokie. Ale nie mogłam odjechac stamtąd. Postanowiłam przejść się po plazy i z głupia frant zapytałam napotkana panią o noclegi. Okazało się, z ewlasne znajduje się między jej bungalowami. Ma dwa a w jednym mieszka Angielka, która zna doskonale indonezyjski i pomogła nam ustalić warunki. Po prostu cudownie!
Gdy już myślałam, z lepiej być nie może, z wody wyszedł spieczony na raczka chłopak i okazało się, ż eto Lotar! Nasz niemiecki kolega z Bukittingi. Angielka z domku obok przywiozła go tu na stopa!
Lotar pokazał nam swoją miejscówkę w Oboh (jedziemy na naszym motorze w trójke i gdy kłaniamy się Umbreli, który wypożyczył nam motor, ten nie może przestać się na nas gapić) z doskonałą kuchnią Mamy (Mamma Mia), gdzie przychodzić będziemy co wieczór na cudowne szejki z awokado, przepyszne kolacje i darmowe wifi.

wtorek, 7 czerwca 2011

20 maja, piątek


Trzeba myśleć o powrocie do domu. Znaleźliśmy bilety do Europy, ale zakup przez Internet to transakcja ryzykowna. Prosimy więc Yumas o podpowiedź gdzie można to zrobić bezpiecznie. Po rozważeniu kilku opcji najrozsądniejsze wydaje się skorzystanie z sieci bezprzewodowej w bibliotece medanskiego uniwersytetu.
Po przejechaniu miasta trycyklem (becakiem) w dzikim tłumie pojazdów wszelkiej maści i krótkim zwiedzaniu meczetu – muzeum, gdzie licealistki fotografowały się z nami a nie z zabytkiem zaś obsługa zasypiała z nudów, spotkaliśmy się zatem z Yumas pod uniwersytetem i razem poszliśmy do biblioteki.
Niesamowite uczucie. Tak poważnie, dostojnie, muzułmańsko. A tu wchodzi dwójka bacpakerów i zasiada wśród opatulonych w chusty studentek. Dziesiątki oczu skierowały się w nasza stronę, zaglądały nam przez ramie sprawdzając jakie strony otworzymy. Nie zaskoczyliśmy jednak nikogo. Tak jak wszyscy wokół nas, zaczęliśmy od odpalenia facebooka :D Wi-fi było jednak przeraźliwie wolne. Zbyt wiele osób w jednym miejscu, żądnych sieci, filmów, materiałów edukacyjnych… czegóż innego mogliśmy się spodziewać w Indonezji!
A zatem biletów nie udało nam się zakupić. Ale w zamian udzieliliśmy wywiadu. Otóż podeszła do nas młoda elegancka pani i zapytała, z pomocą bibliotekarki, mówiącej nieco po angielsku, czy zechcemy z nią porozmawiać. Okazała się być dziennikarką. Domyślam się, że lokalną, najprawdopodobniej uniwersytecką. Ale fotoreportera miała bardzo profesjonalnego. Padły pytania o to co tu robimy oraz oczywiście kim i skąd jesteśmy. Ulotki promocyjne z Przemyśla i Wrocławia zrobiły furorę.
A potem postanowiłyśmy się z panią bibliotekarką wymienić kontaktami. Łukasz pisał swojego maila na kartce a ja w tym czasie otworzyłam wyszukiwarkę na facebooku i poprosiłam panią o wpisanie swoich danych. Ucieszyła się gdy zobaczyła swoje zdjęcie na moim laptopie a ja kliknęłam co trzeba i kiedy po sekundzie poprosiła o mój adres zapytałam zdziwiona po co, skoro ma mnie już na fb. Popatrzyła na mnie, zastanowiła się a potem tak zabawnie zamrugała oczkami i rozkoszny uśmiech wypełzł na jej jeszcze zaskoczona twarz. „Tak jest szybciej i prościej”- podsumowałam. „Tak jest szybciej i prościej”- potwierdziła nasza nowa znajoma.



Popołudnie spędziliśmy szukając kawiarenki internetowej w Medan. Jest to możliwe. Ale podłączenie własnego laptopa to już wyzwanie. Podłączenie go w sposób pozwalający na skorzystanie z Internetu – to okazało się niemożliwe. Po kilku godzinach błąkania się po mieście wróciliśmy skruszeni do Yumas.
Yumas potrafi pomóc we wszystkim. Wskazała nam firmę przewozową w okolicy (po indonezyjsku „Tęcza”), gdzie kupiliśmy bilety do Palau Weh zacznie taniej, niż oferują turystom na dworcach autobusowych. Po pysznej kolacji z Yumas i Chipą pojechaliśmy tam lokalnym busikiem, z którego rozbrzmiewała (oj, jak rozbrzmiewała!) lokalna muzyka. Autobus długodystansowy zreszta także okazał się do lokalny. Wygodny, i owszem. Ale w przejściu na plastykowych krzesełkach zasiedli dodatkowi pasażerowie a przy toalecie z tyłu autobusu znajdowała się „smoking area”, w której panowie się nie mieścili, więc palili gdzie im było wygodnie.

Drogi w niezłym stanie, kierowcy znakomici. Ale zakrętów tyle, że 350 km jedzie się 13 godzin! Nawet przepiękne widoki i mili współtowarzysze podróży nie sprawią, że choroba lokomocyjna na tej trasie nie wystąpi. Na szczęcie większość drogi przespałam.
19 maja, czwartek

Płyniemy do Parapat, gdzie natychmiast, z przystani, łapiemy autobus publiczny do Medan. Jeszcze na promie jakaś para pyta czy nie pojedziemy z nimi taksówką. Nie mogą się nadziwić, że chcemy wracać komunikacją publiczną. My to lubimy! Jest masakrycznie ciasno, autobus nie zatrzymuje się na postoje, wszyscy pala strasznie śmierdzące papierosy, zakręty dają się we znaki, ale i tak mamy frajdę.


Droga prowadzi przez tereny rolnicze. Gdzieniegdzie na polach spotykamy dostojne grobowce, przypominające świątynie. Stawiano je na własnej ziemi zgodnie z wolą zmarłych.
Tutaj także mijamy wioski Bataków. Wioski te składają się z kilku, kilkunastu zabudowań, są to domy na palach z dachem kształtem przypominającym łódź.
Ciekawostki, które wyszperaam w Internecie, uruchamiają wyobraźnię…

Jest sześć klanów Batak, kiedyś walczyły ze sobą, teraz żyją w harmonii. Każde plemię miało swojego króla (do czasów dojścia do władzy Sukarno). U Simalungun, ostatni król panował do 1947 roku. Najdłużej panował król przed przedostatni bo około 35 lat. Miał 24 zony i 88 dzieci. Żony miały wspólną sypialnię, król swój pokój. Sypialni nie należy kojarzyć z dzisiejszymi sypialniami, spało się na twardej macie, potrzeby fizjologiczne w nocy załatwiało się w sypialni przez otwory w podłodze. Na dole mieszkały zwierzęta, np. świnie, które oczyszczały teren. Żona, z którą chciał spędzić noc otrzymywała zielony listek pod poduszce. Żonami opiekował się wykastrowany ochroniarz. Król miał potężny posłuch wśród poddanych. Żonę wybierał poprzez wskazanie palcem.


Po południu dojeżdżamy do Medan. Zastanawialiśmy się nad wzięciem od razu nocnego autobusu na północ bo Banda Ach. Ale to chyba by było zbyt męczące. Umawiamy się więc z Yumas i jej synem Chipą. Spędzamy razem popołudnie i wieczór. Toczymy niekończące się rozmowy o religii, kulturze i zwyczajach w naszych krajach. Porównujemy jedzenie i bez końca wypytujemy co i jak się tutaj przyrządza do jedzenia.
18 maja, środa
A dziś jak na złość pogoda jest piękna, słoneczna, z leciuchnym wiaterkiem. Łukasz płynie do parapet po pieniądze (co zajmuje kilka godzin; w sumie z czekaniem na promy, kursujące według zasad, których wytłumaczyć nikt tutaj przejrzyście nie potrafi, schodzi na to pół dnia).
Ja robie pranie wszystkiego, co da się wyprać. Niestety obrania, w których pławiliśmy się w gorących źródłach nadal pachną… nieładnie. Jeszcze mam nadzieję to zmienić, ale niedługo okaże się, że nawet pranie w pralce nie pomoże.

Po południu znajdujemy czas na kawę w restauracji z wi-fi oraz pyszną kolację z rybką. Miała być z grilla, ale deszcz był tak intensywny, że nie udało się rozpalić grilla, więc była smażona. Też pyszna.

wtorek, 24 maja 2011

17 maja, wtorek
Trzeba się trochę ruszyć. Tu jest tak pięknie… Nie można nie zobaczyć całej wyspy. Wypożyczamy motor i jedziemy zwiedzać okolic. Lothar polecał nam wjechać wysoko i zachwycić się widokiem z miejsc, które porównał do norweskich klifów (zastrzegł, że nigdy nie był w Norwegii, ale tak właśnie sobie te miejsca wyobraża).
Ruszamy zatem na wycieczkę dookoła wyspy Samosie. Po drodze urządzamy sobie postoje w lokalnych wioskach: Ambarita, gdzie oglądać można meble z megalitów zdobiące tradycyjne domy miejscowej ludności oraz – Tomok, wiosce Bataków, w której znajduje się grób króla Sidabutara. Prawdę mówiąc postoje robimy dość często i to w miejscach, w których nie planowaliśmy się zatrzymywać.

A wszystko dlatego, że gdy tylko wyjeżdżamy z Tuktuka natrafiamy na chmury deszczowe, które będą nam towarzyszyć cały dzień. Na początku trochę wściekałam się na siebie, że akurat dzisiaj wybraliśmy się na tę wycieczkę. Ale potem przeanalizowałam sytuację i wyszło mi, że ukształtowanie wyspy jest takie, że Tuktuk leży nisko i chmury rzadko tam schodzą; zazwyczaj burze to miejsce omijają, dając jednak spektakularne pokazy grzmotów i błyskawic dookoła. A zatem ładna pogoda w miasteczku nie oznacza, że słonecznie jest na całej wyspie. Doszłam także do wniosku, że dzięki tym nieplanowanym postojom poznaliśmy wielu miłych ludzi, spędziliśmy czas miło w małych restauracyjkach i nie mieliśmy problemu z szukaniem miejsc na posiłki, bo po prostu jedliśmy wtedy, gdy zaczynało mocniej padać.



No dobrze, przyznaję – zatrzymywaliśmy się jeszcze częściej (a było to okupione kłótniami za prawię każdym razem), bo ja chciałam fotografować mijane wioski, widoki, sceny. Łukasz powtarzał, że chce najpierw załatwić to, co mamy załatwić (szukaliśmy bankomatu, bo nasię pieniądze skończyły) albo zdążyć wrócić przed zmierzchem a ja, że jestem na drugim końcu świata i chcę mieć stąd zdjęcia.
Wyspa Samosir jest piękna, urzekająca, fotogeniczna; charakteryzuje się na przykład tym, że prawie każdy ma swój własny cmentarz na podwórku lub swoim polu. Niekiedy grobowce wyglądają nie tylko zaskakująco, są też bardziej okazale niż domy. Wykonane w „Batak style” wyglądają jak małe, przecudnie zdobione, kolorowe domki. Wrażenie robią też ogromne (dwumetrowej średnicy) anteny satelitarne, zamontowane prawie przy każdym domu. Powinnam właściwie napisać, że przy prawie każdej chatce, bo wioski są tradycyjne i – co tu dużo mówić – po prostu biedne. Nie ma tu telewizji naziemnej sygnał odbiera się z satelity.


Odwiedzamy kilka naprawde interesujących miejsc, np. najbardziej znaną na Samosir wioskę Bataków w miejscowości Ambarita. Pozostały tu kamienne krzesła, stół śniadaniowy, miejsce do bicia i ścinania głowy więźniowi. Bito go po to, żeby poprzez krzyk wyzbył się złych duchów. Po egzekucji ciało więźnia moczono przez siedem dni, po czym je zjadano. Krwią dla wzmocnienia swojej potęgi raczył się król. Jeszcze sto lat temu na tych terenach powszechny był kanibalizm, wyznawano animizm, wierzono w duchy drzew i kamieni. Ponad sto lat temu na wyspę dotarł holenderski misjonarz, ale nie umiał się z Batakami porozumieć i został zjedzony. Po nim pojawił się misjonarz niemiecki, któremu udało się wprowadzić chrześcijaństwo, głównie dzięki przetłumaczeniu na język Bataków biblii. Jego nazwę nosi obecnie uniwersytet w Medan. Obecnie są chrześcijanami, choć na przełomie wieków jeszcze byli ludożercami. W praktyce ich religia jest mieszaniną dawnych wierzeń animistycznych z religią chrześcijańską.
Chętnie fotografowałam domy Bataków. Tradycyjnie domy z zewnątrz zdobione były symbolem czterech wielkich kobiecych piersi. Tradycyjnie w tej kulturze kobieta o obfitym biuście symbolizowała bogactwo i gwarantowała wykarmienie licznego potomstwa.



Urokliwy i fotogeniczny jest wulkaniczny krajobraz wyspy. Samosir jest prawdopodobnie pozostałością po zespole wulkanów, zaś jego kaldera jest wypełniona wodami jeziora Toba. Ciekaw uczucie, gdy zdać sobie strawę, że jeździ się po wyspie, która jest na wyspie, która powstała po wybuchu grupy wulkanów. Wszystko nabiera wówczas takiego magicznego, mistycznego wymiaru.
Jezioro o owalnym kształcie ma długość prawie 100 km i szerokość około 30 km. Wyspa wznosi się na wysokość około 1000 m nad poziom jeziora i rozciągają się z niej widoki na okoliczne stożki wulkaniczne. Jeśli spojrzeć z brzegu, z poziomu jeziora, to grań najczęściej tonie w chmurach. O pochodzeniu wulkanicznym świadczą również liczne gorące źródła oraz wydobywający się z nich zapach siarki.




Takie gorące źródła też oczywiście odwiedziliśmy. Daleko było i droga w średnim stanie, ale widoki znakomite. Na zboczu wielkiej góry znajduje się kilka miejsc z kąpieliskami wypełnionymi wodą, wypływającą z wnętrza ziemi. Jest tak stromo, że z miejsc położonych wyżej można zaglądać do tych poniżej. Wszędzie jest gwarno, bo baseny połączone są z restauracjami. Ludzie pluskają się, oczywiście kompletnie ubrani a nieco dalej, niemal u naszych stóp, przetacza się burza. Brr…



Dodam tylko, że żaden z odnalezionych na wyspie bankomatów, nie chciał współpracować i nad jesteśmy bez pieniędzy. Nauczka na przyszłość, żeby zawsze mieć przy sobie spory zapas gotówki, bo niektóre miejsca bez dostępu do bankowości, oczarowują tak bardzo, że chce się tam zostać naprawdę długo.

16 maja, poniedziałek
Calutki dzień spędzam na podziwianiu widoków, fotografowaniu i szwędaniu się po okolicy. Zaskakujące jak długo można siedzieć na werandzie i obserwować przepływające statki. Jest to największe naturalne jezioro w Azji Poludniowo - Wschodniej. Jego wody wypełniają zagłębienie starej kaldery wulkanicznej, a brzegi tego akwenu sa bardzo strome. Na środku jeziora położona jest Wyspa Samosir z licznymi miejscowościami wypoczynkowymi.


Rejon jeziora zamieszkany jest przez grupę etniczna Batakow. Sa to bardzo mili, serdeczni ludzie. Wyznają oni katolicyzm, wiec są mniejszością religijna, bowiem Indonezja jest krajem muzułmańskim, największym pod względem liczby mieszkańców krajem muzułmańskim na świecie
M

15 maja, niedziela

Indonezja to najpiękniejszy kraj w jakim kiedykolwiek byłam. Są tu miejsca, w których natura rządzi się jeszcze własnymi prawami. Zazwyczaj w Azji mam wrażenie, że się nieco spóźniłam. Że jeszcze dwa – trzy lata temu było tu dziko, trudno i niebezpiecznie. Ale że teraz już tak nie jest. Że robi się turystycznie, komercyjnie, zbyt prosto i zbyt szybko. No i w związku z tym zbyt drogo. Gdy czytam relacje z podróży, nawet sprzed kilku miesięcy, gdzie ludzie piszą jak to trudno coś znaleźć, jak trzeba o wszystko walczyć, to bardzo się dziwię, bo dla mnie jest łatwo. Za łatwo. Nie mam możliwości poczuć się jak dziewiętnastowieczny odkrywca, bo wszystko wydaje się takie proste. Mamy Internet, mnóstwo agencji organizujących wszystko, czego turysta sobie zażyczy. I myślę sobie, że albo ci ludzie mieli strasznego pecha, albo są straszliwymi nieudacznikami, albo po prostu ja tu jestem za późno. I jeszcze tylko na Sumatrze świat wydaje się być nieugłaskany cywilizacją. Dżugnle, cudowny podwodny świat, wyspy i góry. Jest tak wiele do odkrycia! W jaskini jak Bat Cave naprawdę jest dziko. Ten kraj jest ogromny, wspaniały, inspirujący…

Dzisiejszy dzień przeznaczamy na przemieszczenie się, nawet niedaleko, ale kilkakrotnie zmieniając środki transportu. Idzie to niby całkiem sprawnie, ale i tak zajmuje nam pół dnia dojechanie do Samosie Island. W drodze można się pouczyc przydatnych zwrotów po indonezyjsku np. Tak - ja
Nie - tidak
Dziękuję, - terima kasih
Dziękuję bardzo - terima kasih banjak
Nie ma za co, Proszę - terima kasih kembali
Proszę - tolong
Przepraszam - permisi
Dzień dobry - selamat pagi
Do zobaczenia - sampai jumpa
Na razie - sampa bertemu lagi
Jak leci? - Apa kabar?
Dobry wieczór - selamat sore
Dobranoc - selamat malam
Nie rozumiem - Saja tidak tahu.
Jak się nazywasz? - Siapa nama anda?
Dla mnie i tak najważniejsze zdanie to: Tidak padas czyli „Nie pikantne proszę”. Ważne żeby nie powiedzieć „Panas” bo to z kolei znaczy gorące. Yumas się śmieje, że to zdanie powinnam opanować do perfekcji. Opanowuję, ale co z tego, skoro i tak nie zawsze działa. Jak potrawa ma być ostra, to i tak będzie. Nieważne o co poprosisz.


Jedziemy do Parapat malowniczą drogą wśród pól i plantacji kokosów; po drodze piękne widoki na jezioro Toba uformowane w kraterze powstałym po wybuchu wulkanu. Niestety nie oglądamy wodospadu Sipiso-Piso na północnym brzegu jeziora i pałacu króla Bataków – Simalungun w Pematang Purba. Po południu przeprawiamy się łodzią z portu Parapat na wyspę Samosir po jeziorze Toba do Tuk Tuka – głównej miejscowości na wyspie Samosir.


Szybciutko znajdujemy sobie fajny bungalow na brzegu. Polecił nam to miejsce Mister Barcelona, którego spotykamy co jakiś czas, szalony 60-latek, gadatliwy jak nauczyciel na emeryturze, który podróżuje od 25 roku zycia i kokietuje chyba wszystkie napotykane kobiety. Powołując się na niego negocjujemy cenę do niebagatelnej sumy 6,5 dolara za noc – duży pokój z weranda, wielkim oknem z cudownym widokiem, łazienką z ciepłą wodą. A w naszym hotelu jest najtańsza w okolicy restauracja z przepysznym jedzeniem serwowanym do pokoju. Popołudnie spędzamy spacerując po okolicy.

poniedziałek, 23 maja 2011

14 maja, sobota


Berastagi jest miasteczkiem 60 tys. mieszkańców, ale nie wygląda na takie. Położone jest na wysokości 1400 mnpm, co powoduje, że ze względu na świeże powietrze i niższe temperatury chętnie przyjeżdżają tu mieszkańcy z dusznego, śmierdzącego, gorącego Medan.


Powodem i celem zatrzymania się tutaj jest wulkan Sibayak 2117m. (podawane sa bardzo różne wysokości: 2 094, 2100, 2212mnpm). W okolicy są dwa duże wulkany, ale wybieram ten łatwiejszy, bo nie mam sprzętu ani czasu, by wspinać się na wyższy.
Gunung Sibayak – wulkan w północnej części Sumatry wIndonezji; zaliczany do stratowulkanów.

Współrzędne geograficzne 3°12'N 98°31'E ; średnica krateru 900 m. Leży w górach Barisanok. 50 km na północny zachód od jeziora Toba.


Znalazłam instrukcję jak na niego wejść:
Hike Mount Sibayak. You do not need a guide to do the trip. Simply catch a local bemo (mini-bus converted to public transit) out to the park and your guesthouse or hotel will tell you how. Once there, walk up using the paved, good road that will stop near a trail and leave you with about half an hour's walk to go. While the road is good, the ascent is steep and there will likely be no one else out there except you (and your party), so bring water and snacks.

The whole trip should take 2 to 4 hours to the top (2,212 meters). The final approach and the crater itself are like an amateur volcano fan's dream. While there is no lava, there are fumaroles, creeks with simmering greenish water and a staggering crater sitting among the clouds. You can either go back the way you came or find the trail on the other side of the crater that will take you down through the jungle.


Visit the local hot springs. On the other side of Mount Sibayak is a small village featuring a pair of spas taking advantage of the local hot mineral springs. Bring your swim trunks and relax after the hike with a dip in the waters.


W hoteliku dostalam nawet mapkę, bez skali, obrazkową, ale z prostą instrukcją. Wystarczyło.


O świcie, z Łukaszem i poznanym na miejscu Lotharem, wyruszyliśmy na pierwszy w moim życiu wulkan. Podjechaliśmy kawałek busikiem, zapłaciliśmy za wstęp i ruszyliśmy asfaltową wąską drogą przed siebie. Właściwie powinnam napisać, ze pod górę, ale czasem było też po równym, a nawet w dół. Mijaliśmy po drodze wiele rożnych tropikalnych roślin, miedzy innymi wiele odmian paproci, widłaków, karłowatych palm czy rododendronów.
Po godzinie spaceru skończyła się droga. Wąską, stromą ścieżką a częściowo schodami z betonu, wspięliśmy się nieco przez dżungle i naszym oczom ukazał się wulkan.

Z licznych szczelin buchała gorąca para oraz gazy wulkaniczne o silnym zapachu siarki. Z daleka dziwiłam się ludziom, że podchodzą tak blisko, ale okazało się, że wulkan jest dziś spokojny i można podejść do tych pióropuszy pary całkiem blisko.
Ścieżką doszliśmy do rumowiska skalnego, po którym wspięliśmy się na koronę krateru. Nakręciliśmy sobie pamiątkowe filmiki. Znakomite miejsce na zdjęcia i krótki piknik. Zważywszy, że nie jedliśmy śniadania – czas najwyższy. Potem, po kilkunastu minutach marszu i krótkiej wspinaczce stanęliśmy na wierzchołku wulkanu Sibayak 2095 m npm.


Ze szczytu rozpościerał się przepiękny widok a to na krater, a to na góry wokół, a to na okoliczne wioski i miasteczka. Chmury spowiły oddalony wulkan, więc czekaliśmy Az się podniosą. Tak spędziliśmy ze dwa, trzy kwadranse zauroczeni widokami. I nagle usłyszałam za sobą łomot. To grzmoty! Burza była już przy najbliższej grani. Zważywszy na kierunek wiatru i wysokość szczytów najrozsądniejszym wyjściem wydało nam się zejście stromą, odradzaną turystom, droga do gorących źródeł. Jako jedyna miałam buty trekkingowi i przyznaję, że warto było je dźwigać. Zejście, zgodnie z oczekiwaniami, było bardzo strome, czasem ścieżka (lub słynna kamienne schody) znikały nam z oczu na kilkanaście metrów np. w jakiejś przepaści. Było zabawnie, gdy ślizgaliśmy się błocie, ale okazaliśmy się szczęściarzami – deszcz za nami nie podążył. Pomagając sobie wzajemnie, raniąc się czasem na szczęście niegroźnie, ciesząc się jak dzieci z przygody w dżungli, po godzinie czy dwóch zeszliśmy do wioski.

U stop wulkanu są gorące źródła, a obok nich mini elektrownia geotermalna. Unosił się z niej wysoki pióropusz białego dymu. Nie mogła się jednak równać z wielkimi bambusami w okolicy. My jednak postanowiliśmy zrelaksować się w gorących źródłach. Okazało się, że jest ich naprawdę sporo. Pluskaliśmy się w gorącej lub bardzo gorącej wodzie (w ubraniach, które nawet po kilku praniach nadal czuć siarką!), smarowaliśmy skórę proszkiem z wulkanu i gapiliśmy się w ten wulkan, jakby miał zaraz wybuchnąć. Jednak szybko spowiły go chmury, więc warto było wstać skoro świt. Spotkaliśmy chłopaka poznanego w Medan, co bardzo nas ucieszyło. Objedliśmy się przepysznych owoców – mangostanów, bananów, salaków, pomarańczy, ale i tak wróciliśmy do Berestagi po duriana i na nocleg.

niedziela, 22 maja 2011

13 maja, piątek
PIĄTEK TRZYNASTEGO
Rano Łukasz zapytał, czy zobaczymy dziś orangutany. No jak to?! Dzisiaj mielibyśmy nie zobaczyć? Kiedy jak kiedy, ale dzisiaj na pewno.
I rzeczywiście. Przyszły. Całym stadem. Na karmienia przychodzi podobno czternaście, ale oczywiście nie wszystkie naraz. Dziś przyszło siedem! Matki z dziećmi, młode samice, samce… Niesamowite wrażenie. Najpierw słychać uginające się, pękające gałęzie. Bo orangutany są za ciężkie na te gibkie drzewa. Potem widać, że coś się rusza. A potem pojawia się Człowiek Lasu. Słońce prześwieca przez jego sierść, a on wyciąga ramiona daleko, daleko przed siebie i skacze na kolejne drzewo. I już jest! W zasięgu naszych oczu i naszych aparatów. Słychać jęk zdumienia, potem wyrazy zachwytu i zaraz po nich odzywają się migawki aparatów fotograficznych. I wtedy pojawia się strażnik sprawdzający, czy wszyscy, którzy robią zdjęcia wykupili odpowiednie pozwolenia. No więc dzielnie zmieniamy się z Łukaszem przy aparacie, razem robiąc dokładnie 199 fotek. Nie mamy jednak kłopotu z rozpoznaniem kto która zrobił, bo pamiętamy na co polowaliśmy.

Spotkanie z orangutanami to niezwykłe przeżycie. Mistyczne. Czytałam, że czasem orangutany maja swojego ulubionego opiekuna, chodzą z nim z rękę, pomagają przeprawić łódź z turystami na drugą stronę. Skoro ludzie tak piszą, to pewni tak jest. Ale przyglądając się im, ich sile, dzikiej dumie i niezależności, trudno w to uwierzyć. Takie oswajanie orangutanów to już wypaczenie, niezgodne z naturą i nie wiem czemu, poza uciesze turystów, służące. Na szczęście my mamy przyjemność obserwować przy pracy profesjonalistów, podchodzących do zwierząt z należnym im szacunkiem. Ostrzegają przed jedną z samic, która może zaatakować, więc trzymamy się na dystans. Nie wiem czy gdyby przyszło jej do głowy zrobić nam krzywdę, te kilka metrów miałyby znaczenie, ale jestem tak zauroczona tymi zwierzętami, że nie potrafię myśleć o niebezpieczeństwie. Zaskoczyło mnie, ze jestem pod tak wielkim wrażeniem. Tyle już dzikich i wielkich zwierząt widziałam, tyle fotografowałam z bliska, a jednak jest w tych spotkaniach cos specjalnego, coś co sprawia, że się nie nudzą. Że ekscytacja i napięcie nie przemijają. Że fascynacja wciąż jest świeża. Doprawdy wielka jest Potęga Natury.

Orangutany to powolne i długowieczne zwierzęta. Samotność jest ich prawdziwą naturą. Samiec po zbliżeniu z samicą nie interesuje się swoim potomstwem - zajmuje się tym samica opiekująca się młodymi do siódmego-ósmego roku ich życia.

Orangutany są przede wszystkim wegetarianami. Na ich codzienną dietę składają się owoce, pędy roślin oraz kora drzew, którą obgryzają swoimi silnymi szczękami i zębami. Czasem jedzą insekty, czasem także małe ssaki. Pomimo niezwykłych ludzkich odruchów orangutany spośród wszystkich małp człekokształtnych są najmniej spokrewnione z człowiekiem. W języku Bhasa indonesja orangutan oznacza "człowieka z lasu". Trzeba przyznać, że Indonezyjczycy mają wiele szacunku dla tej olbrzymiej spokojnej małpy, jednakże zdarzają się wypadki, iż zabija się je bardzo brutalnie.


Te wspaniałe zwierzęta można spotkać na wolności w kilku narodowych parkach na terenie Sumatry: Gunung Leuser National Park, Tanjung Puting, Kutai, a także na Borneo indonezyjskim i malezyjskim.


Po spotkaniu z orangutanami niewiele nam już pozostaje do zrobienia w Buking Lawang. Odwiedzamy jeszcze nasza ulubioną restauracyjkę. Serdecznie polecam Yusri Cafe, rodzinny interes prowadzony przez przesympatyczne małżeństwo Yusuf i Ritę, którzy prowadza także szkołę gotowania, organizują wieczory z tańcami regionalnymi, a przede wszystkim znakomicie dotrzymują towarzystwa przy przepysznych posiłkach. Nauczyliśmy ich „bardzo dobre”, więc teraz rozpoznają już Polaków.


Po posiłku Idziemu na autobus. Rikszarze cenią sobie za podwózkę na dworzec – około kilometra – 10 000 rupii, czyli ponad 3 zł. Idziemy więc na nogach, co pozwala mi spokojnie fotografować wszystko, co jedzie drogą. Przeładowane motory, riksze, wozy. Sama zaczynam myśleć, że jedna osoba na motorze to straszne marnotrawstwo przestrzeni.

Szybciutko znajdujemy busika do Medan. Głównym środkiem transportu w tej części świata obok wszędobylskich skuterów i motorów są minibusy. Jazda takim minibusem to dla każdego Europejczyka niezapomniane przeżycie. Najważniejszą częścią pojazdu jest klakson - musi być głośny i niezawodny. Tego używa się najwięcej. Wszystko inne ma prawo nie działać - pasów bezpieczeństwa nie ma, zegary ruszają się tylko na wertepach a wycieraczki jedynie „zdobią” przednią szybę. Okna się nie domykają (jeśli są szyby), a w autobusach najczęściej nie ma w nich uchwytów, więc w czasie deszczu leje się przez nie woda i bryzga bardzo daleko.

Drogi indonezyjskie to oddzielna historia. Kierowcy większych samochodów jadących z przeciwka muszą się nieźle nagimnastykować przy mijaniu. Na górskich odcinkach dróg przed zakrętami tworzą się ogonki samochodów czekających na wolną drogę z przeciwka. Oczywiście przed każdym zakrętem należy używać wspomnianego wcześniej klaksonu i słuchać, że z naprzeciwka tez ktoś jedzie. Jeżeli chcesz wyprzedzić, też musisz poczekać aż wyprzedzany da ci znak sygnałem dźwiękowym, że możesz to zrobić.
Drogi są bardzo, bardzo kręte, więc nawet przy bardzo dobrej nawierzchni, pokonanie stosunkowo niewielkich odcinków, nawet bardzo dobremu kierowcy, nawet przy niewielkim natężeniu ruchu, nawet przy niezłej pogodzie i takirze stanie pojazdu, zajmuje niemożliwie dużo czasu.

W autobusach oczywiście nie ma klimatyzacji, za to wszyscy, łącznie kierowca i dziećmi, palą papierosy. Nie takie eleganckie, jak w Unii Europejskiej, ale takie straszliwie śmierdzące. Nawet w autobusach z klimatyzacją (takich nocnych), gdzie jest często wyznaczona specjalna „smoking area” (jak na lotniskach), ale nikt się tym nie przejmuje, więc denerwowanie sienie ma najmniejszego sensu.


W Medan przesiadamy się na autobus do Berestagi. Mafia autobusowa jest tak dobrze zorganizowana, że pozwalamy się w końcu naciągnąć na podwójne cenę biletu (po 2 dolary za dwie godziny jazdy). Ale kiedy chłopak nie chce nam wydać reszty (dolara), robimy wielką awanturę. Chłopka broni się jak potrafi. W autobusie kłamie po indonezyjsku, a to , że mamy plecaki na dachu, a to, ze musiał zapłacić za naszą taksówkę na dworzec. Ale wszyscy trochę rozumieją po angielsku, więc powtarzamy nasza historię. Wszyscy są po naszej stronie. Starsze panie strasznie krzyczą na niego, a on niewzruszenie wraca na swoje miejsce. Zaczynają interweniować mężczyźni – to samo. Kiedy wysiadamy w Berestagi, postanawiamy nie dać mu tej satysfakcji. Łukasz staje w drzwiach, nie wpuszczając go do środka, a ja robię awanturę na cały rynek. Krzyczę, że jest oszustem i chce nas okraść. Gdy próbuje ludziom wciskać swoje historie, powtarzam głośno, ze jest kłamcą. Kilkunastu mężczyzn nerwowo powtarza mu, żeby załatwił sprawę, bo blokujemy przejazd. A on nic. Autobus musi kawałek odjechać, jego kierowca jest mocno zdenerwowany i krzyczy na niego, a on dalej swoje. W końcu śmieję się mu prosto w oczy. Doskonale się bawię. Chłopak nie wytrzymuje sytuacji – tylko w jego oczach widać wściekłość, poza tym doskonale się trzyma. Oddaje nam resztę nie mogąc chyba nadal uwierzyć, że biali awanturowali się tak uparcie o kilka złotych. Dobrze. Następnym razem może nie będzie tak bezczelny. A my nasze odzyskane pieniądze natychmiast wydajemy na przekąski.

Z pomocą spotkanych Francuzów szybko znajdujemy nocleg i idziemy „na miasto”. Najważniejszym zakupem okazuje się być świeżutki pachnący durian. Jest olbrzymi i zjedzenie go zajmuje nam sporo czasu. Ale daje też mnóstwo przyjemności. Niesamowita dawka energii.

sobota, 21 maja 2011

12 maja, czwartek


Budzę się o piątej rano ,taka jestem podekscytowana. Dziś idziemy z wizyta do orangutanów. Po poczytaniu relacji o trekkingach w dżungli, zdecydowałam, że chcę zobaczyć orangutany w czasie karmienia. Jest to możliwe dzięki Centrum Rehabilitacji Orangutanów "Bohorok" utworzonego przez WWF w 1973 roku. Ma ona celu odnowienie populacji tych fascynujących zwierząt głównie poprzez powtórne przystosowanie ich do życia na wolności. Obecnie na terenie parku żyje tam ponad 6 600 osobników i jeśli są chętni turyści (płacący po 2 dolary za wejście, 5 USD za aparat i 16 USD za możliwość kręcenia filmów), strażnicy parkowi przygotowują banany i mleko i idą z turystami na górę, gdzie ze specjalnej platformy karmią orangutany. Jeśli te przyjdą, bo podobnie jak ludzie, nie zawsze przychodzą.

No i o to w przygotowywaniu do życia w naturalnych warunkach przecież chodzi. Tymczasem o trekkingach przeczytałam, że są bardzo męczące (a ja po tylu miesiącach w podróży już tylu sił witalnych nie mam), że przewodnicy dokarmiają orangutany, żeby je sprowokować do podejścia – a to już idei parku narodowego kompletnie zaprzecza, no i ze czasem te dzikie bądź co bądź zwierzęta atakują, gryzą ludzi. O tym opowiedział mi już strażnik parkowy, mówiąc że jedna z mam już wiele osób pogryzła.


Tego dnia jesteśmy pierwszymi turystami, zachowujemy się cichutko i w ogóle jesteśmy bardzo przejęci. Obejrzeliśmy film edukacyjny w centrum, pokazujący jak należy się zachowywać, czego robić nie wolno (pić, jeść, krzyczeć, dotykać ani karmić orangutanów), że przebywać można w parku tylko godzinę, bo Ludzie Lasu też chcą mieć trochę prywatności. Niestety orangutany nie przyszły. Dla Łukasza było to wydarzenie rangi katastrofy narodowej. Ja niemal tego nie zauważyłam, bo poznałam właśnie trzy fantastyczne dziewczyny z Polski: Karolinę, Adę i Anię. Co mogę o nich napisać? Trzy zupełnie odjechane przyjaciółki, na co dzień profesjonalne, eleganckie asystentki, teraz zwariowane podróżniczki. Energia i śmiech, którym zarażają.
A tym to akurat warto się zarazić. Dobrze jest spotkać w podrózy trzy pokrewne dusze, bo choć towarzystwo Łukasza jest znakomite, to dziewczynie potrzeba przynajmniej od czasu do czasu towarzystwa dziewczyńskiego. Tylu zabawnych historyjek, opowiadanych przez wszystkie trzy naraz, chyba jeszcze nie słyszałam. Nieraz popłakałam się ze śmiechu. Z otwartymi ustami słuchałam opowieści o trekingu, bieganiu boso po dżungli za orangutanami, pijawkach wgryzających się w bezbronne ciała, wreszcie o sposobach jak przekonać szefa do zgody na 26 dniowy urlop. Szkoda, że ja tych sposobów nie mogę zastosować…

Z dziewczynami idę jeszcze raz do jaskini Bat Cave. Jest jeszcze fajniej niż dzień wcześniej. Okazuje się, ż Karolina jest specjalistka od jaskiń. Kiedy przychodzi burza obawiamy się, że nas w tych jaskiniach zaleje i uciekamy. Ale tych kropli wody na suficie lśniących w świetle latarek niczym perły, tych latających nietoperzy (zwłaszcza tego, który zderzył się z Karoliną twarzą w twarz), tych atakujących zewsząd kawiorów (ten, który zaatakował Anię był naprawdę groźny) oraz pająków (Ada, ja Ci wierzę, był wielkości Twojej ręki) nigdy nie zapomnę. Powodzenia w Tajlandii dziewczyny!