skąd się wzięłam?

Moje zdjęcie
Jestem śliwką. Tworzono juz teorie, że śliwka była owocem grzechu pierworodnego, a nawet że jego przyczyną. Cóż... w dziecięcym wierszyku do fartuszka spadła gruszka, spadły grzecznie dwa jabłuszka a śliweczka... spaść nie chciała! Bo ja zawsze muszę po swojemu :D
Kiedyś przeczytałam, że każda podróż oznacza pewną filozofię życia, jest jakby soczewką, w której ogniskują się nasze marzenia, potrzeby, niepokoje. Co nas łączy, tych którzy wracamy do domu tylko po to, by przepakować plecak i wrócić na szlak, to fakt nieposiadania dostatecznej ilości pieniędzy, które umożliwiłyby realizację planów. Ostatecznie jednak nie ma to większego znaczenia, ponieważ prześladujący nas demon włóczęgi sprawia, że wbrew logice i zdrowemu rozsądkowi i tak ruszamy w nieznane, nie dopuszczając przy tym myśli o niepowodzeniu swojej wyprawy. Instynkt wędrowania jest silniejszy od nas samych i choć skazujemy się na ryzyko utraty życia, walkę z samotnością, nierzadko zimno i głód, to robimy to... Człowiek nie jest w stanie żyć, gdy przeżywa coś takiego. Jedyne co nam pozostaje, to po prostu zapakować plecak i być gotowym do Drogi...


Prowadź nas drogą prostą Drogą tych, których obdarzyłeś dobrodziejstwami; nie zaś tych, na których jesteś zagniewany, i nie tych, którzy błądzą.

Keep us on the right path. The path of those upon whom Thou hast bestowed favors. Not (the path) of those upon whom Thy wrath is brought down, nor of those who go astray.

اهْدِنَا الصِّرَاطَ الْمُسْتَقِيمَ صِرَاطَ الَّذِينَ أَنْعَمْتَ عَلَيْهِمْ غَيْرِ الْمَغْضُوبِ عَلَيْهِمْ وَلَا الضَّالِّينَ

poniedziałek, 4 kwietnia 2011

28 marca, poniedziałek


Osobom, które lubią wstać o świcie, Luang Prabang też coś oferuje – Fresh Market, lub jak kto woli market poranny, na którym oprócz masy warzyw i wyrobów mięsnych, dostaniemy takie rarytasy, jak zwłoki szczura lub węża. Niestety do ugotowania w domu. Nie mamy jak gotować, więc z mięs musimy zrezygnować.
Około szóstej odbywa się codzienny marsz mnichów buddyjskich, którym okoliczni mieszkańcy klęcząc oferują jedzenie za darmo. Oczywiście poczytałam o tym obyczaju.

W wielu krajach buddyjskich, w tym także w Laosie, istnieje tradycja, która każe mnichom, codziennie rano obejść miejscowość, w której znajduje się ich klasztor i przyjąć od wiernych datki, głównie w postaci jedzenia, ale także pieniędzy i innych dóbr. Kiedyś, jedzenie otrzymane podczas porannej zbiórki, było jedynym jedzeniem, które mnisi mogli danego dnia spożyć. Dziś klasztory wspomagają się zakupami w sklepach, ale tylko za pieniądze otrzymane od wiernych.
Cała ceremonia wygląda tak, że bardzo wcześnie rano, wszyscy (przewodnik w Birmie opowiadał, że jeden mnich zawsze musi zostać w klasztorze) mnisi z miejscowego klasztoru i świątyń, idą w szeregu (czasem bardzo długim), jeden za drugim, w odpowiedniej kolejności, w milczeniu, i ustaloną trasą obchodzą dużą część miasta i okolicznych wiosek. Wierni już na nich czekają w różnych miejscach na trasie przemarszu, z przygotowanymi darami i jedzeniem, na przykład ugotowanym ryżem. Każdy mnich trzyma mnisią miskę i gdy przechodzi obok wiernego, zostaje obdarowany małą porcją jedzenia.
Moje oczekiwania oczywiście były takie, że wydarzenie jest bardzo fotogeniczne, z uwagi na wspaniałe kolory mnisich szat oświetlone porannym słońcem. Obejrzałam sobie mnóstwo pocztówek i zdjęć z takiego pochodu i bardzo chciałam zrobić podobne zdjęcie. Ale potem poczytałam relacje ludzi, którzy jak ja przybyli do Luang Prabang zwiedzeni wyobraźnią.

To prawda, że mnisi wpisani są w krajobraz Laosu jak świątynie buddyjskie. Dla rodziny to zaszczyt jeżeli syn lub córka, bo i tak bywa, wybierze życie mnisze, mimo, że wiąże się ono z ubóstwem. To prawda że każdego dnia, przed świtem, mnisi ze wszystkich świątyń wychodzą na ulice miasta. Ludzie ustawiają się wtedy przy chodnikach i przechodzącym mnichom wręczają ryż, warzywa, owoce. Całe to wydarzenie wydaje się tajemnicze i mistyczne jak i szalenie fotogeniczne. To musi wyglądać niesamowicie! Tak myślałam. A potem przeczytałam o tych, którzy byli zawiedzeni, bo to takie normalne, bo za dużo ludzi, bo to atrakcja turystyczna. Cóż, pomyślałam i uznałam, że i tak chcę to zobaczyć! O 5:30 rano zrywamy się z łóżek, żeby zdążyć na ten niesamowity mnisi pochód. Wychodzimy na ulicę i jest tak jak się spodziewałam. Widzimy kilku miejscowych, czekających na chodniku z darami dla mnichów, a wokół plącze się już sporo turystów. Między nimi krążą handlarze, sprzedający ryż zawinięty w bananowe liście: „kup garść ryżu i nakarm mnicha” przyjmuje to z lekkim oburzeniem. A potem pojawiają się mnisi. Miejscowi pokazują skąd można robic zdjęcia a turyści i tak skaczą dookoła. Wygląda to żałośnie. Zastanawiam się czy tez chcę robić zdjęcia. Ich codzienny obowiązek stał się najzwyklejszą atrakcją turystyczną. Mam wrażenie, że z tradycji nic tu nie zostało i że oni chodzą po to, by robić im zdjęcia, by turyści tu przyjeżdżali, by mieszkańcy na nich zarabiali.


Wracamy na kawę do hotelu. Po śniadaniu wymeldowujemy się. Resztę dnia spędzamy nad Mekongiem. Już sama nazwa rzeki jest dla wielu niezwykle egzotyczna. Mekong jest najdłuższą rzeką na Półwyspie Indochińskim, czwartą w Azji i dziewiątą na świecie, której źródła znajdują się w górach Tangla na Wyżynie Tybetańskiej. Mekong przepływa przez wiele państw regionu w tym: Chiny, Laos, Kambodżę, Wietnam oraz częściowo wyznacza granicę Laosu z Tajlandią oraz Mianmą (Birmą). Podobno rzeka wygląda szczególnie dostojnie w sierpniu w szczycie pory deszczowej. Wahania poziomu wód w dolnym odcinku mogą wtedy wynosić nawet 12 metrów. Dolny bieg Mekongu stanowi najważniejszy szlak komunikacyjny w Indochinach, a statki morskie dopływają nawet do stolicy Kambodży - Phnom Penh.



Po południu wypogodziło się na tyle, że spacerujemy wśród wiosek po drugiej stronie rzeki Nam Khan. Takie wioski są największą atrakcją Laosu. W większości domy budowane są na palach, kryte strzechą i pozbawione elektryczności. W drodze do granicy, jadąc wieczorem po drodze pozbawionej asfaltu i widząc przebijające się przez plecione ściany domostw płomienie świec ma się wrażenie, że człowiek cofnął się w czasie o kilkaset lat. Zresztą droga ta dopiero jest w budowie, więc to chyba nowość, że w ogóle jeżdżą tu autobusy. Ten klasy VIP wygląda mi zupełnie na lokalny i jak lokalny często się psuje. Dużym przeżyciem jest przejazd przez górskie tereny północnego Laosu. Laos jest krajem bardzo biednym. Kilkanaście lat temu należał do grona najbiedniejszych państw świata. W kraju jest niewiele dróg asfaltowych, a przejazd nawet główną trasą kajuto koszmar. Zastanawiamy się jak to wygląda w porze deszczowej, ze względu na liczne osuwiska ziemi i nieraz trudne do przebycia bajora.


Pomimo tych wszystkich trudności Laos potrafi zauroczyć swą egzotyką, przyrodą, bajkowymi wioskami i zabytkami. Opuszczam ten kraj z uczuciem niedosytu, ale tęskni mi się już za Tajlandią. Nie zobaczyłam wszystkiego, co zaplanowałam, ale tłumaczę sobie, że pogoda nie sprzyjała, więc nie miałam na to wpływu. Nie zobaczyłam wodospadu Kuang Si, w którym chciałam się wykapać. Podobno jednak sam wodospad nie jest jakiś szczególny, ale kaskady w dalszej części rzeki bardzo ładnie się prezentują i są świetnym miejscem na piknik. Cóż, wodospad jak wodospad – widziałam inne. Jaskiń mi nie żal – nie jestem typem grotołaza. Ale żałuję, że nie odwiedziłam Centrum Ratunkowego Niedźwiedzi, znajdującego się w pobliżu wodospadu. Mieszka tam spora grupka czarnych niedźwiedzi azjatyckich, zwanych księżycowymi, odratowanych z przemytu i czarnego rynku. Niektóre z nich pozbawione są jednej z kończyn.
Niedźwiedzie, które zostały uwolnione z rąk oprawców, pozostają w Centrum do końca życia, bo same nie poradziłby sobie w środowisku naturalnym. Każdy niedźwiedź ma tu nadane imię, a na tablicach informacyjnych opisana jest historia każdego z nich oraz krótka charakterystyka.
Zawiedzona jestem trochę turystycznością Laosu. Wymarzyłam go sobie jako kraj zapomniany i nieodkryty – jak jest lansowany. Okazał się bardzo prosty do podróżowania, przepełniony turystami gotowymi zapłacić każdą cenę, więc drogim. Droższym niż Kambodża czy Tajlandia. Najbardziej podobało mi się na południu, szczególnie w Tadlo. Spotkałam się z opinią, że Laos jest nudny i można tu tylko imprezować. Zważywszy na ceny laolao – dobry pomysł. Ale lepiej wsiąść na skuter i ruszyć w wioski z dala od turystycznego zgiełku…
27 marca, niedziela

Luang Prabang to jednak nie tylko świątynie, ale też – a może przede wszystkim – natura. Zwiedzanie okolicznych wiosek, czy to spacerem, rowerem czy skuterem, to przyjemność sama w sobie. Dlatego zaplanowaliśmy na dzis wypożyczenie skutera i przejażdżkę po okolicy. Uznaliśmy, że włóczęga na własną rękę, to tak naprawdę najlepsza rzecz, jaką możemy sobie zafundować. Przygotowałam się sumiennie. Trasy podróży można podzielić na dwa rodzaje. Wszystko w zależności przez którą rzekę zdecydujemy się przedostać, bo Luang Prabang wciśnięte jest pomiędzy główną rzekę Laosu –Mekong, oraz Nam Khan, będącą jej bezpośrednim dopływem. Informacja turystyczna jest w weekendy nieczynna a nigdzie nie ma map, więc znalazłam materiały w Internecie, zapisałam je na karcie w telefonie i na lapku, część przerysowałam; wytyczyłam trasę. Znaleźliśmy motor, ale przy podpisywaniu umowy okazało się, że MUSIMY zostawić paszporty w zastaw. Zazwyczaj wystarcza jakiś dokument lub kaucja. Niestety, paszportów to my nikomu nie zostawimy. Moja wściekłość zdawała się nie mieć granic. Najgorsze dla mnie było to, że zrobiło się już za późno na wykupienie jakiejś wycieczki. Z drugiej strony pogoda się popsuła, więc pocieszałam się, że to lepiej, iż zostaliśmy w miasteczku.


Co tu robić w Luang Prabang? LP ma do zaoferowania atrakcje, takie jak pół- lub całodzienna jazda na słoniu, kąpiel ze słoniem, karmienie słonia, i ogólnie wszystko słoniopodobne, spływ kajakiem bądź trekking. Na to nie mieliśmy ochoty. Wszystko to już było.

Wybraliśmy się na zwiedzanie świątyń. Wdrapujemy się na wzgórze Phu Si, ale tutejsze waty ani widoki nie powalają nas na kolana. W przewodniku wyczytaliśmy, że najpiękniejszym watem w Luang Prabang jest Xieng Thong. Z podziwem wpatruję się w szklane, kolorowe mozaiki na ścianach świątyń, przyglądam się złotym figurkom Buddy. Miasto jest jednak smutne, spowite chmurami niczym kołderka otulone do spania.

Robimy sobie zatem rajd po agencjach turystycznych i dowiadujemy się o możliwości dotarcia do granicy z Tajlandią autobusem. Po analizie sytuacji te właśnie opcje wybieramy. Nie mamy ochoty ponownie spędzić wielu godzin na łodzi, gdy wokół deszcz i wiatr.

Postanawiamy zrealizować plan zrobienia czegoś bardzo miłego dla siebie. Oczywiście – tradycyjny masaż i łaźnia ziołowa. W wyborze miejsca zdaje się na Łukasza – to on jest specjalista w tej dziedzinie. I musze przyznać, że wybrał doskonale. Nie jakieś ekskluzywne miejsce, bez duszy i charakteru, ale właśnie cos bardzo lokalnego, choć polecanego w przewodnikach.

Drewniany stary dom. Ciemne drewno robi zawsze wrażenie starości. Na przestrzeni przypominającej werandę lub niezabudowane piętro zasłony z grubego lny w kolorze piaskowym. Dyskretna, nastrojowa muzyka. Drewniane stoliki z takimi fotelami, herbatą zieloną i zapach ziół w powietrzu. Szafki na przechowanie ubrań i bagażu z ociosanego drewna. Czuję się zrelaksowana na sam widok. Przebieramy się w sarongi, dostajemy także małe ręczniczki na głowę i wchodzimy do sauny. Właściwie to powinnam napisać „do sauen”, bo są dwie – wielkości komórki, z zasłonami uszczelniającymi wejście, z mnóstwem pary o zapachu przeróżnych ziół, mroczne niczym pieczary, osobno dla kobiet a osobno dla mężczyzn. Przyszliśmy o dobrej porze, bo jesteśmy sami. Ale trochę tak nieswojo siedzieć samemu w mroku, w wysokiej temperaturze i jeszcze wyższej wilgotności. Po przerwie na lodowaty prysznic i gorącą herbatę pojawiają się jednak kolejne osoby i następną turę spędzam już w towarzystwie jakiejś Azjatki. W ciemnościach słyszę jak na ławeczce obok mnie dziewczyna sapie, mruczy i drapie się intensywnie. To taki rodzaj peelingu – skrobie się po całym ciele, wydając okropne odgłosy. W następnej przerwie Łukasz opowiada, że w części męskiej dzieje się to samo. Tymczasem ludzi przybywa. Widać, że sauna jest tu bardzo popularna wśród turystów z Tajlandii (można nawet płacić w tajskich batach). Trzecia runda odbywa się już w małym ścisku, ale co najważniejsze – w gwarze! Przyszło kilka dziewcząt, które gadają jak nakręcone, chodzą tam i z powrotem… na szczęście ja już wychodzę.

Teraz idziemy na masaż. Masaż laotańskijest znakomitym pomysłem na odpoczynek. Nie jest to masaż erotyczny (są rzecz jasna i takie miejsca, ale nie na widoku i nie oficjalnie, łatwo je zresztą poznać) – i każdy kto z takim zamiarem podejdzie do typowego domu świadczącego masażowe usługi, może się srodze rozczarować. Masaż to ok. godzinna, nieustająca maltretacja wszystkich mięśni ciała: wyginanie, wyciąganie, rwanie, bicie, walenie i tym podobne przyjemności. Czyli to, co w wersji podstawowej już znamy. Al. etym razem Łukasz zamówił masaż z olejkiem a ja ziołowy, tzn połączony z nacieraniem ziołami. Za pomoca czegoś przypominającego gąbkę, a będącego gałgankiem wypełnionym specjalna mieszanka ziół, maczanym co chwila w gorącej wodzie, cale ciao nacierane jest tą rozgrzewająca kompozycją (konieczna jest uprzednia sauna). Umysłem pojąć tego nie sposób, ale to naprawdę działa i człowiek czuje się po tym jak nowo narodzony. Powiem więcej, dopominałam się, żeby dziewczyna masowała mocniej, więc zmachała się i sapała jak lokomotywa. Natomiast ja po godzinie czułam się jak młody bóg.


Wieczorny Luang Prabang rozświetlony jest kolorowymi światłami i neonami licznych restauracji i pubów. Wszędzie tłumy turystów. Główna ulica zamienia się w „night market”, czyli nocny targ. Można tu kupić wszystko: torby, torebki, torebeczki, maskotki, jedwabne szale, t-shirty, obrazki, pościel, obrusy.... to sprzedaje się tu pod hasłem „rękodzieło”. Jednak powtarzalność tych wyrobów „rękodzielniczych”, wydaje mi się wątpliwa. To chyba jak z naszymi „bieszczadzkimi” rzeźbami na Solinie – wyrób made in China. Rzadko spotyka się tu panie, które cos plotą czy wyszywają. Zazwyczaj tylko siedzą i zagadują turystów.
Najciekawsze, jak zawsze, są boczne uliczki, gdzie stoją stragany z jedzeniem. Grillowane kurczaki, ryby, mięsa gotowane w rozmaitych sosach, duszone warzywa, pierożki, a wszystko pachnie tak aromatycznie… Oczywiście jemy wszystko, co wygląda interesująco, czyli np. skórę świni na słodko w sezamie. Jednak największym hitem okazują się sajgonki. Ja lubię te smażone, a Łukasz świeże. śmiejemy się jak to możliwe, że jeszcze niedawno nie wiedzieliśmy, że sajgonki występują w różnych postaciach. No i niezastąpione, wszechobecne bagietki Można powiedzieć, że francuscy kolonizatorzy w tym przypadku zrobili kawał dobrej roboty i to co Laos może im zawdzięczać to właśnie kuchnia.
26 marca, sobota
Jako się rzekło, jesteśmy w Luang Prabang - średniej wielkości mieście, dawnej stolicy Laosu. Dziś jest prawdopodobnie najpiękniejszym miastem tego kraju oraz jedną z jego największych atrakcji turystycznych.
Chociaż planowo autobus miał dojechać o 4:00, jesteśmy na miejscu po 6tej rano. Spodziewałam się tego po relacjach jak wygląda droga. Wiec jesteśmy zadowoleni., jest już jasno, łatwiej wytargować tuktuka do centrum i można już szukać noclegu (nie płacąc za te noc, która właśnie się kończy, a przecież to jeden z powodów wybierania przejazdów nocnych – zaoszczędzić na noclegach).


Za dnia możemy bliżej przyjrzeć się miastu, które otoczone jest zielonymi wzgórzami. Od wczesnego rana, oczekując na przygotowanie pokoju i szukając czegoś na wczesne śniadanie, włóczymy się po małych uliczkach, przy których można podziwiać kamienice i wille pochodzące z czasów francuskiego kolonializmu. Małe kolorowe budynki, niektóre nadgryzione przez ząb czasu, niektóre zupełnie odremontowane, tworzą niepowtarzalną atmosferę miasteczka. W większości kamienic w samym centrum miasta urządzone są hoteliki, restauracje, kawiarnie lub sklepiki z pamiątkami. Wielu turystów podąża przez miasto szlakiem wyznaczonym przez przewodnik turystyczny, ale my chodzimy własnymi ścieżkami. Mamy poczucie odkrywania czegoś tylko dla siebie. Tak trafiamy na mnichów pracujących przy czyszczeniu i restauracji jednej ze świątyń.

Spacer po centrum Luang Prabang to prawdziwa przyjemność, zwłaszcza, że miasto jest wolne od spalin samochodowych. Ze względu na swój status światowego dziedzictwa, można się tu poruszać jedynie rowerem lub motorem. Samochody osobowe są tu rzadkością. Za to skuterów oczywiście nie brakuje. I, jak w każdym turystycznym mieście, wszędzie masa tuk-tuków.



Popołudniu dopada mnie zmęczenie. Klimatyzacja chyba tym razem wygrała, więc ukrywam się przed światem w pokoiku z wifi i wściekła na pochmurny dzień, który jeszcze pogarsza mój nastrój, serfuję po necie i przygotowuję się na poważnie do zwiedzania miasta i jego okolic.

Jest tu ciekawe Ko Kham (Muzem Pałacu Królewskiego) przedstawiające historię miasta, XVI wieczne świątynie Wat Xieng Thong i Wat Wisunarat, sporo młodsze Wat Mai Suwannaphumaham i Wat Xieng Muan, legendarna Wat That Luang, której podwaliny stworzyli indyjscy misjonarze króla Aśoki w III wieku przed Chrystusem. Ilość świątyń buddyjskich, które można odwiedzić w samym Luang Prabang oscyluje wokół dwudziestu. Jest jednak jedna, która góruje nad całym miastem. Położona w najwyższej górze w samym centrum, Phu Si, podobno warta pokonania kilkuset schodów. Panoramę najlepiej oglądać w czysty, niezamglony dzień, a my trafiamy na chmury, a nawet lekką mżawkę.


2
Pozostaje poczytać o historii tego miasta i uzupełniać bloga z drinkiem na bazie laolao w dłoni. W hotelu gorące napoje także są w cenie, co okazuje się istotne przy tej pogodzie. Napoje rozgrzewające można natomiast kupić bardzo tanio na markecie. A zatem historia… Od 1893 roku Laos był kolonią francuską. W czasie drugiej wojny światowej kraj był okupowany przez wojska japońskie i tajskie. Po zakończeniu wojny był w dalszym ciągu pod kontrolą Francji. W 1949 roku utworzone zostało królestwo Laosu, które weszło w skład Unii Francuskiej. Uzyskanie niepodległości w 1953 roku niewiele zmieniło. W tym samym roku komunistyczne oddziały partyzanckie (armia narodowa Pathet Lao) opanowały północny Laos. Długie lata konfrontacji zbrojnej doprowadziły do zwycięstwa komunistów. W 1975r. król abdykował i utworzona została Laotańska Republika Ludowo-Demokratyczna, związana politycznie i gospodarczo z Wietnamem i ZSRR. Zaraz po rewolucji 1975r. król wraz z rodziną udali się do północnego Laosu i słuch po nich zaginął. Obecnie Laos zdecydowanie odchodzi od ustroju komunistycznego na rzecz gospodarki rynkowej. Przykład dla krajów regionu z pewnością dały szybko rozwijające się Chiny - kraj komunistyczny z nazwy, a kapitalistyczny od środka.

Luang Prabang to historyczna stolica Laosu przeżywająca okres świetności w XIV wieku. Wtedy to właśnie do miasta dotarł podarunek Khmerskiego króla - 83 centymetrowa złota statuetka Buddy, zwana Phra Bang. Od nazwy tej właśnie statuetki - najbardziej czczonego posążku Buddy w Laosie - wzięło swą nazwę całe miasto. Luang Prabang otaczają malownicze góry a nad miastem dominuje wzgórze Phousi, z którego roztacza się piękny widok na dawną stolicę i dolinę Mekongu. Bardzo mnie ubawiło w czasie porannego spaceru, gdy zobaczyłam restauracyjke o tej nazwie, bo jakoś nie uwierzyłam, że chodzi o małego zwierzaczka i podtekst wydał mi się nawet zbyt oczywisty (miasteczko słynie z dostępności prostytucji i miękkich narkotyków). Dopiero popołudniu natknęłam się na nazwę wzgórza i uznałam zasadność nazywania tak restauracji i hoteli. Wzgórze Phousi położone jest na południowym krańcu półwyspu, utworzonego przez rzeki Mekong i Nam Khan. Większość historycznych świątyń znajduje się właśnie na tym półwyspie. W 1995 roku całe miasto zostało wpisane na listę światowego dziedzictwa kultury - UNESCO. W mieście zobaczyć można liczne zabytkowe świątynie buddyjskie oraz francuską kolonialną architekturę. Interesujące są również okolice miasta. Większość turystów przebywających w Luang Prabang udaje się również do grot Pak Ou położonych 25 km od miasta nad brzegiem Mekongu. We wnętrzu jaskiń obejrzeć można liczną kolekcję figurek Buddy. Jak opowiadali- jaskinia jak jaskinia. Wydaje mi się jednak, że nie te jaskinie robią na turystach wrażenie, ale przede wszystkim trzygodzinny rejs łodzią po Mekongu. Ja jednak przyjrzałam się rzece (cieszyliśmy się na dwudniowy rejs Mekongiem do granicy z Tajlandią), jeszcze raz obejrzałam zdjęcia z rejsów i nabrałam wątpliwości czy to rzeczywiście takie atrakcyjne. Trzeba będzie się nad tym jeszcze zastanowić. Ale jak Katie Scarlett O'Hara-Hamilton-Kennedy-Butler – „pomyślę o tym jutro”.
25 marca, piątek
Dzień spędzamy w stolicy. Ale nie na zwiedzaniu tylko na pasieniu się. Jak już pisałam Vientiane, jak na stolice, jest bardzo spokojne, bez zgiełku i hałasu typowego dla dużych miast. Kilka ciekawych zabytków, które już obejrzeliśmy i urokliwy brzeg Mekongu. Mieliśmy jechać oglądać Buddów, ale po nocnym przejeździe nie mieliśmy już na to ochoty. Można było zatem wziąć dzienny autobus na północ, ale po tym co się naczytałam o trasie uznałam, że łatwiej będzie ją znieść w nocy, bo może uda się nawet kimnąć. Dzień przeznaczyliśmy zatem na szwendanie się po bazarach typu wszelakiego, domach handlowych i wylegiwaniu się w cieniu przyświątynnych drzew. No i na konsumpcję nieskończonej ilości bagietek z tuńczykiem, serem, warzywami i sosami będącymi najwyższej klasy specjalnością lokalną.


Dwa dni w drodze nie były jednak stracone! W Pakse zafundowałam sobie wizytę u fryzjera a w Vientiene u kosmetyczki. I od razu poczułam się taka zadbana :D



Wieczorem byłam już tak zmęczona, że najbardziej hardkorowa droga nie była w stanie powstrzymać mnie przed zaśnięciem. Łukasz miał z tym trochę kłopotu, ale kiedy natknął się w bagażu na butelkę z drinkiem, bez zastanowienia wypił moje zdrowie i zapadł się w objęcie Morfeusza równie skutecznie co i ja. Postanowiliśmy zawierzyć kunsztowi kierowcy („ach ci azjatyccy kierowcy! To wybitni specjaliści! Mają swoją własną filozofią jazdy, która okazuje się tak bardzo skuteczna!”) i nie obserwować drogi.
Autobus mknie wąską drogą, która w pewnym momencie przestaje w ogóle przypominać drogę, tyle w niej dziur. Skręcamy w lewo, jedziemy w górę, teraz ostro w prawo i jeszcze bardziej ostro w lewo i w dół, a potem znów w górę i w prawo, w lewo i w prawo i w dół i w lewo i w górę i… jeszcze raz to samo! Podobno w dzień widoki za oknem co jakiś czas zapierają dech w piersiach, a jednocześnie bezlitosne serpentyny ściskają żołądek i nie pozwalają nacieszyć się górskim pejzażem. Cóż, dobrze, że jedziemy w ciemnościach. Tego co widzę w światłach mijanych samochodów i oświetleniu domostw i tak mi wystarczy. Kiedy docieramy do Luang Prabang jesteśmy zmęczeni jeszcze bardziej niż wczoraj.