skąd się wzięłam?

Moje zdjęcie
Jestem śliwką. Tworzono juz teorie, że śliwka była owocem grzechu pierworodnego, a nawet że jego przyczyną. Cóż... w dziecięcym wierszyku do fartuszka spadła gruszka, spadły grzecznie dwa jabłuszka a śliweczka... spaść nie chciała! Bo ja zawsze muszę po swojemu :D
Kiedyś przeczytałam, że każda podróż oznacza pewną filozofię życia, jest jakby soczewką, w której ogniskują się nasze marzenia, potrzeby, niepokoje. Co nas łączy, tych którzy wracamy do domu tylko po to, by przepakować plecak i wrócić na szlak, to fakt nieposiadania dostatecznej ilości pieniędzy, które umożliwiłyby realizację planów. Ostatecznie jednak nie ma to większego znaczenia, ponieważ prześladujący nas demon włóczęgi sprawia, że wbrew logice i zdrowemu rozsądkowi i tak ruszamy w nieznane, nie dopuszczając przy tym myśli o niepowodzeniu swojej wyprawy. Instynkt wędrowania jest silniejszy od nas samych i choć skazujemy się na ryzyko utraty życia, walkę z samotnością, nierzadko zimno i głód, to robimy to... Człowiek nie jest w stanie żyć, gdy przeżywa coś takiego. Jedyne co nam pozostaje, to po prostu zapakować plecak i być gotowym do Drogi...


Prowadź nas drogą prostą Drogą tych, których obdarzyłeś dobrodziejstwami; nie zaś tych, na których jesteś zagniewany, i nie tych, którzy błądzą.

Keep us on the right path. The path of those upon whom Thou hast bestowed favors. Not (the path) of those upon whom Thy wrath is brought down, nor of those who go astray.

اهْدِنَا الصِّرَاطَ الْمُسْتَقِيمَ صِرَاطَ الَّذِينَ أَنْعَمْتَ عَلَيْهِمْ غَيْرِ الْمَغْضُوبِ عَلَيْهِمْ وَلَا الضَّالِّينَ

sobota, 9 października 2010

Travel Map
I've been to 36 cities in 10 countries
Magdalena is an explorer that:
occasionally strays off track
is happy with a roof and running water
flirts with danger
Travel cred: great
I rank in the top...
0.1% most cities visited - Azerbaijan
0.1% most cities visited - Georgia
0.2% most cities visited - Armenia
10 października, poniedziałek
O 1:20 wysiadam w Agrze. Jestem wyspana i spragniona internetu, wiec nie szukam hotelu, tylko lokuję się w poczekalni pierwszej klasy dla kobiet z łazienką, prysznicem, wiatrakami, AC i wielka plazmą. Mnie jednak cieszą kontakty - ładuję sobie wszystko po kolei w komfortowych warunkach i za 50 rupii łapówki mam ten przybytek na 5 godzin tylko dla siebie. Uzupełniam pamiętnik, pisze listy i czekam na otwarcie jakiejś kafejki internetowej, bo nie ma tu wi-fi.
Agra liczy około 1,3 mln mieszkańców. W XVI w. (1526 r.) Babur, władca z dynastii Wielkich Mogołów ustanowił tu stolicę Państwa. W następnych stuleciach każdy władca próbował postawić budowlę przyćmiewającą dokonania poprzedników. Przypuszcza się, że Agra powstała na miejscu starożytnego hinduskiego królestwa. Około 1022 w. została zniszczona przez afgańskiego króla Mahmuda z Ghazni. W 1501 r. Sikander Lodi ustanowił tutaj stolicę swojego państwa. Po pokonaniu przez Babura – ostatniego sułtana Lodi w bitwie nad Panipatem (1526 r.) – miasto zostało wtedy stolicą Mogołów.

Okres największej świetności trwał od połowy XVI w. do połowy XVII w. za panowania Akbara, Dżahangira i Szacha Dżahana. W tym czasie wzniesiono fort, Taj Mahal i grobowce. W 1638 r. szach Dżahan rozpoczął budowę Delhi. 10 lat później jego syn Aurangzeb przeniósł tam stolicę. W 1761 r. Dźatowie zrujnowali wiele budowli i ograbili Taj Mahal. W 1770 r. zajęli ją Marathowie a w 1803 r. władzę przejęli Brytyjczycy.

Wstęp do miejscowych zabytków jest dość drogii; Taj Mahal – 750 rupii, Fort Agra – 300 rupii, pałac Fathaipur Sikrim – 260 rupii).
9 października, niedziela
O czwartej nad ranem znajomy konduktor obchodzi ze mną wszystkie sleepery, ale nie znajduje konduktora gotowego mnie przygarnąć. Poślizgnęłam się na jakiejś kałuży i nie mogłam wstać. Gdy pociąg rusza każe mi po prostu wskoczyć do jednego z wagonów.
Cały dzień spędzam w pociągach. Zadomowiłam się. Śpię na podłodze, nie przejmuje się myszami, pająkami i innymi bydlętami. Nie przeszkadza mi gdy ktoś po mnie depcze. Kąpię się w toalecie, wykorzystując butelkę po soku; robie pranie i rozwieszam na oknie. Nie daje się naciągać na wyższe ceny jedzenia i picia sprzedawanego w pociągu. Znają mnie tu już chyba wszyscy. Gdy w południe zmieniam wagon – w końcu wykupuje sobie miejsce – wszyscy mnie żegnają. Nawet się uśmiecham.
Męczący taki kolejny dzień w pociągach. Godzina przyjazdu do Delhi zmienia się jak w kalejdoskopie, poznaniacy się denerwują i próbujemy się umówić poprzez smsy. Ostatecznie wysiadam nocą w Agrze, by tu na nich poczekać.




8 października, piątek
Wysiadamy w Arugambad o czwartej nad ranem. Na szczęście czaj z mlekiem sprzedają o każdej porze dnia i nocy. Zostawiamy plecaki (najpierw musze sobie znaleźć pracownika przechowalni tzw. cloak room), bezskutecznie szukamy szpitala, żeby zrobić kolejny zastrzyk a ostatecznie jedziemy autobusem do Ellory. Jesteśmy na miejscu o 7 rano. Czynne Pd godziny. Najlepszy czas, by rozpocząć zwiedzanie. Zaczynamy tuktukiem od części północnej, a po lunchu pieszo zwiedzamy część południową.
Ellora, grupa skalnych świątyń trzech największych religii w Indiach: Buddyzmu, Hinduizmu i Dżinizmu. Najstarsze są świątynie (chaitya) i klasztory (vihara) buddyjskie. Były wykute w latach 600 – 900 A.D. Świątynie hinduistyczne wykuto w latach 650 – 1050 A.D. natomiast dżinijskie w latach 800 – 1280 A.D.

Wśród świątyń hinduistycznych najbardziej fascynująca jest świątynia Kailasa. Bez wątpienia to arcydzieło jest jednym z największych, o ile nie największym, osiągnięciem budownictwa sakralnego w dziejach ludzkości. Wybudowana w czasach panowania króla Krishna I z dynastii Rashtrakuta w VIII wieku, reprezentuje górę Kailas w Tybecie – himalajski dom Sziwy. Technika budowy polegała na wycięciu w skale trzech olbrzymich „bruzd” a następnie, przy użyciu prymitywnych narzędzi, „wyzwolenia” obecnego kształtu świątyni. O skali budowy niech świadczy fakt, że wykuwanie świątyni trwało sto pięćdziesiąt lat i w ciągu tego czasu usunięto dwieście tysięcy ton gruzu skalnego. W skale otaczającej świątynię z trzech stron, wykuto galerię. Jej ściany, jak również ściany świątyni pokrywają panele wypełnione płaskorzeźbami przedstawiającymi sceny z największych epickich poematów hinduistycznych: Ramajany i Mahabharaty oraz przygody Krishny. Najbardziej znane są panele ilustrujące historię upokorzenia demona Ravana przez Sziwę. Demon, chcąc zademonstrować swoją potęgę potrząsał górą Kailas. Sziwa zgiął ją palcem od nogi. Ciekawostką może być fakt, że świątynia jest wciąż używana do modłów. Sziwa jest czczony pod postacią lingi (falusa). Gdy Łukasz ucina sobie drzemkę wspinam się na skałę, by podziwiać świątynię z góry. Naprawdę robi wrażenie.

Najmłodsze świątynie, dżinijskie, znajdują się około kilometra na północ od świątyń hinduistycznych. Najbardziej reprezentacyjną jest dwupoziomowa świątynia Indra Sabha. Parter jest podobny, chociaż dużo mniejszy i uboższy do Kailasa, ale piętro, na które prowadzą bardzo strome i śliskie schody, jest bardzo bogato dekorowane. Znajdują się tam wyobrażenia wielkich nauczycieli dżinizmu, Parasnatha i Gomatesshvara oraz kapliczka poświęcona twórcy dżinizmu księciu Mahavira. Grota ta jest godna polecenia ze względu na bardzo kunsztowne płaskorzeźby.
Około 13tej kończymy zwiedzanie. Uznajemy, że mamy jeszcze trochę czasu by zobaczyć fort, który wpadł nam w oko w przewodniku. Jedziemy tam i czas traci swą realność. Wspinam się na sam szczyt poprzez ciemne korytarze, strome schody wśród nietoperzy (Łukasz próbuje się z nimi bawić!) ale widoki warte są wysiłku.
Potem pędzimy do miasta, znajdujemy aptekę, lekarza (sprzedaje w sklepie), pokój dla Łukasza (wiec mogę się wykąpać przed podróżą) i biegiem na stację. Przy kasie pobiłam się z jakimś hindusem, bo mi się wrył w kolejkę. Zgodnie z zasadami jakich się tu nauczyłam przepycham się bezceremonialnie i głośno domagam się tego, na czym mi zależy.
Z trudem znajduje peron, pociąg i pakuje się do środka. Pytałam chyba z dziesięciu osób. Dziękuję Łukaszowi za wspólne podróżowanie i uderzam do Delhi na spotkanie z moimi poznaniakami. Pytam jeszcze raz dla pewności i okazuje się, że ten pociąg jedzie w przeciwnym kierunku. W panice, z wielkim plecakiem – wysiadam. Następne godziny to pasmo nieszczęść.

7 października, czwartek
Nasz gospodarz ma wi-fi więc rano trudno nam się wygrzebać. W kawiarence internetowej trzeba się wylegitymować i podlega się kontroli, ni można użyć swojego laptopa. A tutaj przyjemnie i bezpiecznie, i jeszcze gospodarz prawdziwa kawę przyrządził!
Mieliśmy do załatwienia kilka spraw, jak sprostowanie informacji dotyczących naszych biletów, zostawienie bagaży w przechowalni (tutaj zagmatwanie tego procesu sięgnęło zenitu, więc nawrzeszczałam na kilka osób) i wysłanie paczki z pamiątkami do Polski. Znalezienie właściwych urzędów, nadanie paczki – zajęło kilka godzin (w czasie gdy Łukasza rzeczy przeglądano i pakowano, ja zdążyłam się zdrzemnąć).
Po obiedzie poechaliśmy pod hotel „Taj Mahal Palace”, na który przeprowadzono zamach terrorystyczny. Wokół zasieki, mnóstwo mundurowych i wozów bojowych. W pobliżu stoi Brama Indii – 26m wysokości, która jest zamknięta dla zwiedzających. Przeszliśmy do dworca Chhatrapati Shivaji Terminus, zwanego popularnie Victoria, który wpisany jest na listę zabytków UNESCO. W pobliżu dworca znajduje się zabytkowy budynek Poczty Głównej (rano już ją „zwiedziłam”).
Na koniec dnia spotkaliśmy człowieka, który zaproponował nam statystowanie w filmie bolywoodzkim następnego dnia. Szkoda, że nie spotkaliśmy go wczoraj. Natomiast pojechaliśmy do domu handlowego, specjalizującego się w elektronice. Szybkie zakupy potrzebnych urządzeń, kabelków i wtyczek.
Gdy tylko wsiedliśmy do naszego sleepera, zasnęliśmy kamiennym snem.



6 października, środa
Mumbaj, znany kiedyś jako Bombaj. Olbrzymie miasto – tego staram się unikać. Jest tu jednak kilka miejsc, które po prostu trzeba zobaczyć, jest host, który nas ugości i najwększy rynek elektroniczny, a trzeba kupić kilka drobiazgów.
Podobnie jak w każdym większym mieście w Indiach przepisy drogowe w Mumbaju zdają się istnieć tylko na papierze. W praktyce jednak jedyną zasadą, do której zdają się stosować jest ruch lewostronny. Każde przejście przez ulicę wymaga mieszaniny cierpliwości, odwagi i doskonałych umiejętności lawirowania. Jednostajnym strumieniem suną jezdnią ciężarówki, autobusy, samochody osobowe i motocykle, łamiąc wszelkie przepisy i próbując wcisnąć się w każdą wolną przestrzeń, wyprzedzając z obydwu stron. Pomiędzy nimi czarno-żółte, trójkołowe riksze – ulubiony środek transportu dla wielu Hindusów – manewrują umiejętnie wokół znacznie większych pojazdów, wydając przy tym charakterystyczny, terkoczący dźwięk dwusuwowego silnika. Połowie pojazdów brakuje zewnętrznego lusterka wstecznego i prawie każdy z nich ma z tyłu napis „Używać klaksonu”. Faktycznie, całkowity chaos potęguje jeszcze ciągłe wycie, piszczenie i buczenie klaksonów, piszczałek, trąbek i dzwonków oraz wszelkich innych przyrządów wydających dźwięk, używanych do zażegnania niebezpieczeństwa potencjalnej kolizji. To cały skomplikowany język, ale tutaj jest wyjątkowo głośny. Nie sposób skupić myśli. Ciężko się porozumieć, bo głos tonie w tym hałasie.
W środku tego chaosu my, niedoświadczeni obcokrajowcy, usiłujący dostać się na drugą stronę niczym dwoje pływaków w rwącym prądzie rzeki, próbujących dopłynąć do brzegu.
No i są ludzie. Około sześciu milionów w samym Mumbaju.
W tym mieście wszystko zajmuje bardzo dużo czasu. Najlepiej poruszać się pociągami, bo autobusy stoją w potężnych korkach i traci się czas. Pociągi jeżdżą szybko, często a bilety kosztują grosze. Oczywiście drugiej klasy, bo pierwszej są kilkanaście razy droższe. Można też korzystać z taksówek. Ja ufam muzułmanom – nie starają się odrzeć turysty ze skóry. Tuktuki mają często popsute liczniki – a tłumaczenie tego nieanglojezycznemu kierowcy, który dba o swoja karmę bywa problemem.
Najważniejsze doświadczenie dnia to wysiadanie i wsiadanie do kolejki miejskiej. Jest tu kilka linii pociągów, w zależności od części tego olbrzymiego miasta. Trzeba się przesiadać miedzy liniami, co czasem sprawia kłopoty. Ale najważniejsze to, by wiedzieć na której stacji wysiadamy i z której strony jest peron i odpowiednio się ustawić. Gdy tylko pociąg zwalnia ludzie wyskakują w biegu, a w tym samym czasie do wnętrza wdziera się rzeka ludzi, których nikt i nic nie jest w stanie powstrzymać. Gdy czekałam, aż pociąg się zatrzyma, bo nie chciałam wyskakiwać w biegu, zostałam po prostu zmasakrowana przez desperatów wbiegających do środka. Na szczęście stał za mną duży Łukasz, który wypchnął mnie z pociągu. Musiałam sprawdzić czy jestem cała. Ponieważ narobiłam wrzasku Łukasz znowu się przestraszył, że dzieje mi się krzywda. Szczerze mówiąc bardziej byłam w szoku niż poobijana. Wnioski wyciągnęłam na wszystkie następne podróże pociągami.
Pierwszy spacer po starym mieście, centrum turystycznym, nie zrobił na mnie wrażenia w sensie architektoniczno – historycznym. Ale przekąski z ulicy są cudowne. I Lonley Planet za połowę ceny – Łukasz kupił trzy: Indie, Chiny i USA.




5 października, wtorek
Uparłam się obejrzeć wschód słońca. Ale zdecydowałam, że wystarczy mi widok z dachu naszego hotelu. Wokół skały, rzeka, bananowce i słońce wyłaniające się zza grani. Po prostu pięknie. Właściwie to zastanawiałam się co jest ważniejsze: romantyczny nastrój czy piękne zdjęcia. Miotałam się zmieniając obiektywy i ustawienia, a mój kolega przyglądał mi się pobłażliwie spod przymrużonych oczu i delektował się widokiem. Nawet nie wziął aparatu!

Po odespaniu, spakowaniu się i pozostawieniu plecaków – zwiedzamy miasteczko. Miejscowa świątynia, dzięki opowiadaniu lokalnego przewodnika, zyskuje wiele uroku. Spacer nad rzeką, łowy z aparatem, sesje fotograficzne z indyjskimi turystami, dla których biali turyści są większą atrakcją niż zabytki. Tak leniwie upływa czas i jedziemy do Hospet.
Ten autobus – do Mumbaju, zgodnie z planem tylko 15 godzin, bo ponoć droga jest bardzo dobra – jest komfortowy. Wygodne siedzenia, głośna muzyka a potem film z serii bolywoodzkich megaprodukcji, który nie daje spać. Droga niestety w większości kiepska i zatoczona. Postoje wystarczająco często, by zjeść i skorzystać z toalety. Łukasz kilka razy się w wc zapodział i kierowca odjechałby bez niego. Kłopoty żołądkowe w czasie podróży autobusem to jedna z najgorszych do przezwyciężenia trudności. A tu jeszcze przyjeżdżamy z 3-godzinnym opóźnieniem.





4 października, poniedziałek
Budzę się przed wschodem słońca. I pierwsze co dostrzegam za oknem, to horyzont palm zaróżowiony, ozłocony, rozpromieniamy przez wznoszące się ku dniu słońce. Uśmiecham się radośnie i budzę Łukasza, by też doświadczył tego cudownego zjawiska. Czuje się jakby odbywał się właśnie spektakl specjalnie dla mnie i koniecznie chce się tym z kimś podzielić.
Hampi. Tłum naganiaczy wskakuje do autobusu jeszcze zanim ten zahamuje. Nie wiem dlaczego właśnie mnie sobie upatrzyli i wszyscy (kilkudziesięciu) przekrzykują się oferując mi swoje usługi. Czyżby wyglądało na to, że to właśnie ja podejmuję decyzję? Jeden mnie ujmuje powtarzając: „Ja nie krzyczę, zapamiętaj mnie madam”. Kiedy orientuje się, że zdobył moja sympatię podchodzi o Łukasza i mówi: „mister, ja wiem że ci ludzie oferują swoje usługi, ale pana żona już mnie wybrała”. I jak tu się nie śmiać?
Znalezienie czegokolwiek w Hampi to tylko kwestia podjęcia decyzji. Jest tu wszystko. Naprawdę wszystko, czego turysta może potrzebować. Hostel, potem lekarz i kolejny zastrzyk przeciw wściekliźnie, Internet (nawet gdy nie ma prądu, kafejki internetowe tu działają). Kupujemy bilety na pociągi i autobusy planując podróż na kilka dni do przodu. Mamy opóźnienie a musze być na czas w Delhi, by ruszyć w Himalaje. Okazuje się, że do Delhi pociągi są tak oblegane, że nie jest łatwo dostać bilet, zaś prowizja agencji turystycznej może nawet podwoić cenę biletu.
Hampi, kilka wieków temu, było stolicą potężnego państwa Widżanajagaru, które zbudowało swoją potęgę, na handlu jedwabiem i przyprawami. By pojąć jak wielkie i silne było to państwo, wystarczy wyobrazić sobie, że w kulminacyjnym czasie, populacja mieszkańców Hampi, sięgała pół miliona dusz. Miasto zostało zburzone w 1565 roku, po przegranej pod Talikotą, bitwą z armią Bidżajpuru
Trzeba pamiętać, że innowiercy mogą bez problemów wchodzić do wnętrza hinduskich świątyń, ale muszą przestrzegać paru zasad. Zawsze należy zdjąć buty, przed wejściem, nie należy wnosić, żadnych skórzanych rzeczy, typu paski, torebki. I dobrze jest mieć zakryte ramiona.

Ponieważ upał dawał się we znaki a mnie trochę kręciło się w głowie po zastrzyku, wynajęliśmy tuktuka na kilka godzin. Miły chłopak świetną angielszczyzną opowiadał o zabytkach, tłumaczył co warto zobaczyć i nie zdarł z nas za dużo. Na szesnastu hektarach leży kilkadziesiąt świątyń. Wszystkie ciekawe, ale największą atrakcje zostawiliśmy sobie na deser – Vittala na zachód słońca. Wstęp dla obcokrajowców, 5 dolarów lub 250 rupi. Tak, to miejsce zasługuje na odwiedzenie. Cała świątynia jest świetnie zachowana, kamienny rydwan stoi tak jak na zdjęciach i tak jak na zdjęciach robi, wielkie wrażenie.

Wieczór spędzamy negocjując ceny za lokalne pamiątki oraz objadając się indyjskimi pysznościami. Najbardziej smakuje mi kwiat Kali (w Bombaju dowiem się, że to odpowiednio przyprawiony kalafior). Gdy nadchodzi czas powrotu do hotelu, okazuje się, że nie wzięliśmy wizytówki i nie wiemy dokąd właściwie mamy iść. Błądzimy wśród zaułków wypełnionych pielgrzymami, krowami i bezdomnymi psami. Staram się nie panikować na widok każdego psa, ale powyżej trzech nie potrafię zachować spokoju. Oczywiście wrzeszczę, gdy otaczają mnie szczeniaki, które – według opinii Łukasza – garną się do mnie niczym do matki. Obiecuję sobie wziąć się w garść.


3 października, niedziela
Właściwie cały dzień spędziłam w łóżku, albo pod prysznicem szorując ranę. Dobrze że pokój taki czyściutki i milutki. Spałam, marudziłam, jadłam co mi Łukasz przyniósł. Nawet wyszłam do najbliższej knajpki na obiad – oto moje osiągnięcia tego dnia. Żałosne. Naprawdę Bóg nam zsyła anioły, gdy są nam najbardziej potrzebne. Nie wyobrażam sobie co by się ze mną stało, gdybym znalazła się w tej sytuacji zupełnie sama. Zawsze byłam samodzielna i zaradna, ale są sytuacje, w których trzeba komuś zaufać, oddać się komuś w opiekę – i nawet ja musiałam to przyznać.
Wieczorem jedziemy do Hampi. Połączenie pociągowe jest tragiczne, więc jedziemy autobusem – sleeperem. Kosztuje straszne pieniądze jak na indyjskie warunki, ale obiecujemy sobie komfortowe warunki. Niestety. Autobus okazuje się stawy i brudny, kierowca mało uprzejmy, drogi tragiczne. A mnie nadal wszystko drażni. Łukasz, który zna mnie od kilku dni, zaśmiewa się gdy wbrew swoim przyzwyczajeniom obruszam się na brud ślamazarność kelnerów, wszechobecny brud, niewygodne siedzenia. Ale obiecuje sobie, ż jutro wstanie nowy dzień.

2 października, sobota
Przed północą znajdujemy w okolicy czysty (jakie to teraz dla mnie ważne!), choć dość drogi hotel i koło północy nareszcie mogę odpocząć. Rano przychodzę na oddział, specjalny przeciw wściekliźnie. Długo trwa tłumaczenie sytuacji, uzupełnianie dokumentów. Oczywiście mogę dostać immoglobulin – pochodzenia końskiego (w przyzwoitej cenie) albo ludzkiego (cena mnie zatrwożyla). Końskie –musze zrobić próbę, czy nie jestem uczulona, niezwykle bolesne zastrzyki na przedramionach – i okazuje się, że skórę mam tak wrażliwą, iż niemal stwierdzono u mnie uczulenie. Cały oddział schodzi się mnie oglądać. Ostatecznie podejmują decyzję, że końska wystarczy. Ale na próby robione na rękach (ta bez immoglobulin, robiona dla porównania wygląda dużo gorzej) dostaję coś przeciwalergicznego w zastrzyku dożylnim, który wystrzela ochlapując pielęgniarkę, lekarzy, mnie i salę. Już nic mnie nie zdziwi.
Zastrzyk immoglobulin boli jak cholera, ale na szczęcie tylko chwilami. Za to udo zaczyna wyglądać jak obraz kubistyczny i nie mogę chodzić. Dostaję instrukcje jakie zastrzyki kiedy mam wziąć, jak przechowywać leki itp. Ordynator oddziału wyraża zgodę na wyjście w góry za tydzień, gdyż będzie na tyle zimno, że zastrzyku nie trzeba będzie trzymać w lodówce.
W południe wybraliśmy się na bazar, ale poczułam się tak źle, że wróciłam do hotelu i spędziłam w nim cały ten oraz następny dzień. Ponieważ przed czujnym okiem Łukasza nic się nie ukryje, podejmuje on decyzję (wałczyłam oczywiście, ale wiem że była ona słuszna), że zostaje w hotelu na kolejna dobę hospitalizacji. Dlaczego? Uciekam widząc psy (i inne zwierzęta), irytuje mnie wszechobecny brud i hałas, mam zawroty głowy, ataki paniki i bólu. Jedyne co przywraca mi wiarę, że wszystko dobrze się ułoży to opieka i cierpliwość mojego towarzysza podróży. Polecam jego bloga fotograficznego: wostrogach.blogspot.com.