skąd się wzięłam?

Moje zdjęcie
Jestem śliwką. Tworzono juz teorie, że śliwka była owocem grzechu pierworodnego, a nawet że jego przyczyną. Cóż... w dziecięcym wierszyku do fartuszka spadła gruszka, spadły grzecznie dwa jabłuszka a śliweczka... spaść nie chciała! Bo ja zawsze muszę po swojemu :D
Kiedyś przeczytałam, że każda podróż oznacza pewną filozofię życia, jest jakby soczewką, w której ogniskują się nasze marzenia, potrzeby, niepokoje. Co nas łączy, tych którzy wracamy do domu tylko po to, by przepakować plecak i wrócić na szlak, to fakt nieposiadania dostatecznej ilości pieniędzy, które umożliwiłyby realizację planów. Ostatecznie jednak nie ma to większego znaczenia, ponieważ prześladujący nas demon włóczęgi sprawia, że wbrew logice i zdrowemu rozsądkowi i tak ruszamy w nieznane, nie dopuszczając przy tym myśli o niepowodzeniu swojej wyprawy. Instynkt wędrowania jest silniejszy od nas samych i choć skazujemy się na ryzyko utraty życia, walkę z samotnością, nierzadko zimno i głód, to robimy to... Człowiek nie jest w stanie żyć, gdy przeżywa coś takiego. Jedyne co nam pozostaje, to po prostu zapakować plecak i być gotowym do Drogi...


Prowadź nas drogą prostą Drogą tych, których obdarzyłeś dobrodziejstwami; nie zaś tych, na których jesteś zagniewany, i nie tych, którzy błądzą.

Keep us on the right path. The path of those upon whom Thou hast bestowed favors. Not (the path) of those upon whom Thy wrath is brought down, nor of those who go astray.

اهْدِنَا الصِّرَاطَ الْمُسْتَقِيمَ صِرَاطَ الَّذِينَ أَنْعَمْتَ عَلَيْهِمْ غَيْرِ الْمَغْضُوبِ عَلَيْهِمْ وَلَا الضَّالِّينَ

sobota, 14 sierpnia 2010

12 sierpnia, czwartek
Budzę się przed świtem. Zbieramy się szybko i zaraz znajduje się samostop. Gość proponuje podwózkę do Trabzonu, twierdząc, że rusza za chwilę (tylko zje z kolegami melona). Gdy więc Tomek mija ich wracając z toalety, traktują go jak dobrego znajomego, zapraszając na wspólne śniadanie. Zdziwiony nie wie jak się zachować. Ostatecznie zjadamy z nimi conieco, pijemy herbatę, a gdy wyjazd się opóźnia stanowczo odmawiamy kolejnej kąpieli w morzu. Nasz kierowca wsiada więc natychmiast do auta i rusza w mokrych ubraniach. Kładę się spać, a Tomek zasypia na fotelu pasażera. Po jakimś czasie budzę się jednak z krzykiem. Wpadliśmy na barierkę ograniczającą jezdnię! Na szczęście to TIR. Po obejrzeniu auta jedziemy dalej. Kierowca uspokaja nas, że wszystko w porządku. Próbujemy dotrzymywać mu towarzystwa, ale trudno rozmawiać, gdy zna się tylko kilka słów po turecku. Po chwili znowu zasypiam i, co było do przewidzenia, znowu budzi mnie uderzenie w barierkę. Teraz już nie dajemy się zwieść. Nasz kierowca przysypia. W końcu przyznaje się, że prowadzi już trzy doby bez snu (z Baku, przez cały Azerbejdżan i Gruzję). Robimy więc co w naszej mocy, by go czymś zająć. Przygotowujemy mu napój energetyczny, przekonujemy do postoju i regenerującej kąpieli w morzu. Niestety, gdy tylko zostaję z nim sama, natychmiast czyni mi propozycje… nazwijmy je matrymonialnymi. Co za zdziwienie: a ten na takiego nie wyglądał. Do końca wspólnej podróży Tomek już kontroluje sytuacje, nie pozwalając mu nawet rozmawiać ze mną. W Trabzonie żegnamy się bez żalu i czym prędzej odnajdujemy irańska ambasadę. Najpierw groźny strażnik, potem dziwna (jedno oko niebieskie, drugie brązowe) acz przemiła pani powtarzająca „no problem” przyjmuje nasze wnioski wizowe, zdjęcia, a następnie potwierdzenie wpłaty 75 euro. Przyjmujemy to za dobrą wróżbę.
Odnajdujemy informację turystyczną i instalujemy się w tanim hotelu. Nie dość, że kosztuje grosze, to jeszcze ma wi-fi! Tyle, że 10 metrów dalej znajduje się jeden z meczetów. Muezin regularnie, acz bardzo fałszując, przypomina o modlitwach, wydzierając się wprost w nasze okna. Do wszystkiego jednak można przywyknąć.
Po regenerującej drzemce wybieramy się na spacer po mieście. Niewiele tu do zwiedzania, ale zdjęcia porobić można. Natrafiamy natomiast na ciekawie pomalowany samochód. W najbliższej kafejce internetowej odnajdujemy angielskich właścicieli – uczestników projektu, polegającego na rajdzie kilkuset aut z Anglii do Mongolii. Opowiadamy chłopakom o naszym hotelu i umawiamy się na późniejsze spotkanie. Są to Matt Souls i Tom Napper a o ich projekcie możecie dowiedzieć się więcej pod adresem: www.theadventurists.com (odnośniki: mongol rally, alanparachutedick). Bardzo ciekawy i odważny pomysł – kilkaset samochodów przemierzających świat w szlachetnym celu.

Jest ramadan, więc namierzenie czynnej restauracji sprawia nam niemały kłopot. Ostatecznie korzystamy z praw turysty i objadamy się jeszcze przed zmierzchem. Następnie dajemy się zaprosić lokersom na lemoniadę i pogawędkę. Opowiadają nam o zwyczajach związanych z ramadanem, kiedy i czego im nie wolno, jaką siłę daje im poszczenie (kilka utworów muzycznych, więc przy okazji uczę się jak w moim nowym telefonie działa bluetooth). Potem czekamy na koncert, który ma się odbyć w pięknie położonym amfiteatrze. Okazuje się, że to, na co ściągnęły tłumy to recytacje, czy raczej próby śpiewania Koranu. Jednak miejscowi soliści nie grzeszą talentem muzycznym, więc po jakimś czasie wracamy o hotelu.

11 sierpnia, środa
Globtroterzy to wiedzą – w Trabzonie wizy do Iranu dostaje się z dnia na dzień. Jedziemy zatem do Trabzonu. Ruszamy w środę, by mieć czwartek i piątek na wizy. Jeszcze ostatnia kawa z Wadzią – właścicielem hostelu, który dla nas jest jak przyjaciel. Oczywiście pożegnanie z naszymi „Zielonymi schodami” jest bolesne. Wzruszam się bardziej, niż wyjeżdżając w Przemyśla. Czy tak się przywiązałam do tych ludzi i tego miejsca, czy ta podróż tak mnie zmieniła…
Wszystko zdaje się nas zastrzymywać Tbilisi. Jeszcze ta nieszczęsna ambasada Izraela! Kto wiedział, że taki kolorowy budynek to ambasada. Żadnych tabliczek, zakazów fotografowania… no i zatrzymano Tomka, bo fotografował to, czego nie powinien. Na szczęście udało się jakoś załagodzić sprawę i w końcu wyjeżdżamy autobusem na granice miasta. Gruzini nie mogą zrozumieć dlaczego nie jedziemy busem do Batumi (7 godzin, 20 lari ok. 38 zl), zatrzymują dla nas odpowiedni autobus, chcą się nam dorzucić do biletu albo wynegocjować dla nas cenę. W końcu jednak zostajemy sami i niemal od razu zatrzymuje się auto. Jedziemy razem ponad 100 km, słuchając opowieści o wojnie i o tym jak się teraz żyje w Gruzji. Potem przesiadka do Baso – wesołego biznesmena, właściciela kilku TIRów, z którym jedziemy do Ureki nad morze, a który nie morze przeboleć, iż nie mamy czasu by u niego zostać na dłużej. Właśnie otworzył kawiarnię na plaży za Ureki i bardzo chciał nam ja pokazać. Obiecujemy, że wrócimy wiosną i wówczas spędzimy kilka dni na jego daczy nad jeziorem. W Ureki łapiemy do granicy.… KRAZa!!! Taka ciężąrówką jeszcze nie jechałam. Trochę monotonnie i powoli, ale wysiadamy na samym przejściu granicznym. Robi się późno, wiec jemy obiadokolację, wymieniamy resztę kasy na turecka i na piechotę do Turcji! Jak zawsze, trwa to zbyt długo. Zapada powoli zmrok, zatem decydujemy się spędzić noc nad morzem. Piękna plaża, ciepłe morze i troskliwi, gościnnie tureccy kierowcy. Ruszymy o świcie i zdążymy do ambasady – z takim planem zasypiamy tego dnia.