skąd się wzięłam?

Moje zdjęcie
Jestem śliwką. Tworzono juz teorie, że śliwka była owocem grzechu pierworodnego, a nawet że jego przyczyną. Cóż... w dziecięcym wierszyku do fartuszka spadła gruszka, spadły grzecznie dwa jabłuszka a śliweczka... spaść nie chciała! Bo ja zawsze muszę po swojemu :D
Kiedyś przeczytałam, że każda podróż oznacza pewną filozofię życia, jest jakby soczewką, w której ogniskują się nasze marzenia, potrzeby, niepokoje. Co nas łączy, tych którzy wracamy do domu tylko po to, by przepakować plecak i wrócić na szlak, to fakt nieposiadania dostatecznej ilości pieniędzy, które umożliwiłyby realizację planów. Ostatecznie jednak nie ma to większego znaczenia, ponieważ prześladujący nas demon włóczęgi sprawia, że wbrew logice i zdrowemu rozsądkowi i tak ruszamy w nieznane, nie dopuszczając przy tym myśli o niepowodzeniu swojej wyprawy. Instynkt wędrowania jest silniejszy od nas samych i choć skazujemy się na ryzyko utraty życia, walkę z samotnością, nierzadko zimno i głód, to robimy to... Człowiek nie jest w stanie żyć, gdy przeżywa coś takiego. Jedyne co nam pozostaje, to po prostu zapakować plecak i być gotowym do Drogi...


Prowadź nas drogą prostą Drogą tych, których obdarzyłeś dobrodziejstwami; nie zaś tych, na których jesteś zagniewany, i nie tych, którzy błądzą.

Keep us on the right path. The path of those upon whom Thou hast bestowed favors. Not (the path) of those upon whom Thy wrath is brought down, nor of those who go astray.

اهْدِنَا الصِّرَاطَ الْمُسْتَقِيمَ صِرَاطَ الَّذِينَ أَنْعَمْتَ عَلَيْهِمْ غَيْرِ الْمَغْضُوبِ عَلَيْهِمْ وَلَا الضَّالِّينَ

niedziela, 13 marca 2011

26 lutego, sobota
Czasem gdy słyszę ludzi podróżujących wraz ze mną na przykład autobusem turystycznym, opowiadających swoje „krew mrożące w żyłach” przeżycia i tłumaczenia dlaczego jadą tym autobusem a nie zwyczajnym, publicznym albo autostopem – śmiech mnie ogarnia. Ja powiem wprost – jeżdżę tak bo jest taniej. W Tajlandii. Autobusy miedzy dzielnicami turystycznymi to jakaś 1/3 cen autobusów rządowych TAT. Podobnie jest z wycieczkami. Do dawnej stolicy wycieczka z obiadem, przewodnikiem i pick upem z hotelu na cały dzień kosztuje tyle co bilety tam i z powrotem. No więc wykupujemy wycieczkę na cały dzień do Ayuthaya -starożytnąej stolicy Tajlandii.


Dziś w tym miejscu znajduje się rozległy park archeologiczny, a w nim całkiem nieźle zachowane ruiny kilkunastu świątyń buddyjskich z XIV wieku. Ślady po okazałych świątyniach są tu obecne prawie co krok!
Ajutthaja (lub Ayutthaya) jest miastem położonym w centralnej części Tajlandii, w odległości ok. 80 km na północ od Bangkoku. Miasteczko opływają liczne rzeki (np. Chao Phraya i Pa Sak), skąd zyskało ono miano: „miasta-wyspy” (Koh Muang). W przeszłości, rzeki tworzyły naturalną fosę wokół miasta, pełniąc ważną rolę strategiczną, wykorzystywane były także jako naturalny system nawadniający. Ajutthaja dzieli się więc na dwie części: miasto wewnętrzne (znajdujące się na wyspie) i miasto zewnętrzne. Stare Miasto w znacznej części usytuowane jest w wewnętrznej części Ajutthaja. Historyczne ruiny w centrum miasta zostały wpisane na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO (Phra Nakhon Si Ajutthaja Historical Park) 13 grudnia 1991r.
Pełna nazwa miasta brzmi: Phra Nakhon Si Ajutthaja. Przez wiele lat (a nawet stuleci), od 1350 do 1767 r., Ajutthaja była stolicą Tajlandii. W XVI w. miasto przeżywało swój okres świetności i było jednym z największych i najbogatszych królestw w Azji, nazywano je nawet „Złotym Miastem”. Królestwo Ajutthaja zajmowało wówczas rozległe obszary państw sąsiadujących z dzisiejszą Tajlandią, a bogaciło się głownie na pośrednictwie w handlu między Indami i Chinami, jak również na eksporcie ryżu, skór zwierzęcych i kości słoniowej. Do Ajutthaja docierali kupcy z całej Azji, a także z Europy i Bliskiego Wschodu. Żyło tam wówczas około czterdziestu narodowości.


Ajutthaja rozwijała się niezwykle prężnie aż do połowy XVIII w., kiedy to najechali ją Birmańczycy. W 1767 r., po dwuletnim oblężeniu, wojska birmańskie zdobyły ówczesną stolicę, niszcząc i paląc ją doszczętnie. Po tych zdarzeniach nigdy już nie została ona odbudowana i nie odzyskała swej dawnej świetności




Obecnie miasto jest stolicą regionu, tradycyjnie noszącego tę samą nazwę. Ruiny Ajutthaja po dziś dzień wywierają ogromne wrażenie i świadczą o dawnej potędze królestwa. Architektura miasta jest fascynującym połączeniem stylu budowli khmerskich z typowo rodzimymi rozwiązaniami. Wpływy budownictwa khmerskiego odnajdujemy przede wszystkim w licznych wieżach, przypominających swym kształtem kaktusy czy też kolby kukurydzy (tzw. prang). Turyści mogą podziwiać na terenie miasta i w najbliższych jego okolicach, wiele wspaniałych zabytków architektonicznych, przede wszystkim ruiny budowli pałacowych i świątynnych.

W samym centrum Ajutthaja znajduje się niewielkie jezioro Phra Ram i noszący tę samą nawę park, wokół których mieści się kilka najważniejszych świątyń.
Właściwie codziennie jemy coś pysznego i już nawet tego nie zapisuję. Każdego dnia koszotujemy lokalnych potraw i zachwycamy się ich smakiem, a właściwie smakami, bo zazwyczaj smaki te łączą się i mieszają w każdym posiłku, niczym style i trendy w dobrym dziele sztuki. Bo sztuka kulinarna nabiera tu zupełnie nowego, nieznanego mi w Europie wymiaru artyzmu. I o dziwo nie tęsknię za potrawami z Polski czy Europy (poza wigilijnymi, więc zapewne jest to związane z atmosferą świąt a nie tylko z zapachami i smakami), ale nie potrafię sobie wyobrazić powrotu do nich. Wiem, że będę gotować. I to w stylu azjatyckim. A posiłki często są proste, łatwe I szybkie w przygotowaniu. To niesamowite, że niezależnie od rodzaju i standardu knajpki, w kilka minut, przygotowują na życzenie klienta świeża smakowita potrawę. Jeśli zamawiasz kilka to każda z nich ma zupełnie inny smak, kolor, aromat. A dziś jedliśmy małże. Najlepsze małże w moim życiu! W chodnikowej knajpce (czyli stoliczki plastykowe na chodniku a kuchnia przewoźna na ulicy) starszy Chińczyk wyczarował talerz małży w czosnku. Kosztowały chyba z dziesięć złotych a pachniały tak, że nie tylko czuć było na całej ulicy, ale nawet dzisiaj (piszę po dwóch tygodniach) pamiętam ten zapach, czuje ten smak, a moje ślinianki na ich wspomnienie intensywnie pracują.

25 lutego, piątek
Jesteśmy znowu w Bangkoku. Autobus zatrzymuje się na dworcu południowym, choć obiecywali centrum. Ale już przywykłam. Znalezienie właściwego autobusu komunikacji miejskiej przed świtem nie jest już problemem. W dzielnicy turystycznej jesteśmy przed otwarciem czegokolwiek. I co? I w naszym ulubionym hoteliku maja dokładnie jeden pokój i dokładnie w naszym standardzie. Zostawiamy więc bagaże, sprawdzamy co trzeba na necie i jedziemy do ambasady Wietnamu. Odebranie wizy bez zastrzeżeń. Ale kończą nam się zdjęcia do wiz a tu akurat otworzyli punkt z niezłymi cenami. Płacimy więc za 16 fotek i czekamy. Przychodzi facet a aparatem słabszym od mojego, karze usiąść na tle białej ściany. Dziwne, ale niczego nie ustawia. Przecież to mają być takie zdjęcia jak do paszportu, z białym tłem i duża twarzą. Nie pyta czy nam pasują, tylko drukuje. Prosimy, żeby pokazał i… o nie! Tło jest szaro-bure, twarz mała i na każdym kolejnym zdjęciu jesteśmy coraz bardziej z boku. Tłumaczymy dlaczego te zdjęcia są nie do przyjęcia a on się wścieka – zapłaćcie za ta połowę i sobie idźcie! Nie, no tego się nie spodziewałam! Zapomniałam, że ambasada to nie kawałek Tajlandii, w której generalnie jest uczciwie. Straciłam czujność! No więc zaczyna się tłumaczenie, negocjowanie. Mnie już nerwy puszczając, więc Łukasz każe mi usiąść i sam rozmawia z urzędnikami. Sytuacja przybiera niespodziewany obrót. Krzyczą na nas, że to zdjęcia tylko do wizy wietnamskiej i tu je akceptują. Ale na sowa, ze w takim razie po co komu 16 zdjęć milkną. I wtedy przychodzi konsul (czy jakiś jego zastępca), pyta o paszporty. Łukasz mówi, tak mam paszport.
- Daj!
- Mam, nie dam.
- Wiza?
- Mam.
Milczenie.
No to ładnie się narobiło. Spiszą nasze dane (maja zdjęcia z aplikacji), nie wpuszczą do Wietnamu. Mają takie parszywe prawo nie wpuścić bez podania powodu. Zaskoczeni odbieramy nasze pieniądze i w kiepskich nastrojach wychodzimy na ulicę.
A może trzeba było wziąć te fotki dla świętego spokoju? No trudno, już za późno.
Dla poprawy humorów odwiedzamy najbliższy bazar – jedzenie, słodycze, kawa i jakieś drobne zakupy zdecydowanie poprawiają nam nastroje.



No to jedziemy do głównej atrakcji dzisiejszego dnia. Muzeum Patologii i Chorób. Właściwie jest to sześć połączonych muzeów, zajmujących całe piętro nowoczesnego szpitala. Niestety nie można w środku robić zdjęć. A byłoby co fotografować!!! Jest wystawa pokazująca jakimi pasożytami można się zarazić w jakim jedzeniu –i zdjęcia oraz modele, pokazujące skutki. Są tez olbrzymie, podświetlone powiększenia różnych bakterii i pasożytów– wyglądają okropnie! Moja „ulubiona” lambria prezentuje się interesująco, ale nie mam ochoty na więcej spotkań bliższego stopnia. Wystarczy mi oglądanie jej w muzeum. Jest wystawa poświęcona skutkom tsunami, jest kardiologiczna z komorą, w której można było kiedyś zmierzyć ciśnienie. I z wypreparowanymi sercami. No i jest olbrzymia część – kilka sal – z wypreparowanymi narządami ofiar wypadków, morderstw, zawałów itp. wraz z dokładnymi opisami. Były to chyba dowody w różnych sprawach. Niektóre są bardzo stare i już mętne, inne nowiutkie, jeszcze bez opisów. Towarzyszą im często zdjęcia z miejsca zbrodni, z wizji lokalnych. Dalej znajdują się zdeformowane płody ludzkie, np. zrośnięte główkami. Najczęściej maleństwa z pierwszego trymestru, ale jest też dziecko z ósmego miesiąca – ofiara wypadku. Dokonano aborcji by matka przeżyła. Są też dzieci, które nie przeżyły pierwszych tygodni. Z ogonkami. Z jednym tylko okiem. Z wodogłowiem. Niektóre wydają się być ilustracjami greckich mitów o cyklopach, czy opowieści o wampirach.
Resztę dnia spędzamy na niespiesznych spacerach wzdłuż rzeki, kupowaniu biletów, planowaniu dalszej podróży. I na objadaniu się lokalnymi smakołykami. Moje ukochane „zupki wszystkich smaków”! i desery, o których nie wiadomo czym do końca są…

24 lutego, czwartek

Przez ostatni tydzień uczyłam się o używaniu sprzętu ABC (maska, fajka, płetwy),
butli (jednej lub więcej) ze sprężonym powietrzem (najczęściej) lub innym gazem (np.nitrox, trimix), automatu oddechowego który redukuje ciśnienie z butli do ciśnienia otoczenia umożliwiając swobodne oddychanie (obecne standardy bezpieczeństwa wymagają posiadania dwóch), kamizelki wypornościowej (KRW/ang. BCD) (tzw. jacket) lub skrzydła (odmiana KRW) do regulacji/kontroli pływalności, skafandra nurkowego mokrego lub suchego w zależności od warunków, głównie temperatury wody, w jakich nurek przebywa oraz czasu nurkowania, ciężarków ołowianych (tzw. balastu) rekompensujących dodatnią pływalność w/w skafandrów, komputerów i tabel nurkowych, głębokościomierza i zegarka do określenia bezpiecznej głębokości, czasu przebywania pod wodą i pozostałego czasu bezdekompresyjnego (nurkowania rekreacyjne) lub określenia dekompresji do wykonania pod wodą (nurkowania pozostałe) zgodnie z planem nurkowania, manometru do określenia ilości czynnika oddechowego w butli (wyrażonej w barach, psi lub MPa), oświetlenia w postaci co najmniej jednego źródła światła (latarka nurkowa, lampa HID, lampa LED),
narzędzia tnącego (noża, lub sekatora), służących do m.in: czynności związanych z nurkowaniem jak: podważanie, drobne pomiary (miara na niektórych nożach) lub niekiedy oswobadzania się w przypadku zaplątania w sieci.


Dziś dzień na relaks, odpoczynek na plaży, surfowanie po necie i po południu prom na lad. A potem nocny autobus do Bangkoku.
23 lutego, środa
Nadszedł dzień egzaminu. Okazuje się, że testy są tylko w języku angielskim! Siedzę więc i staram się zrozumieć zawiłości tych testowych sformułowań, czasem potrzebuje pomocy w tłumaczeniu, ale ostatecznie… niemal 100%! Dostaję swoją książeczkę nurkowań, kartę, potwierdzającą kwalifikacje (na razie tymczasową) i mogę iść świętować. Przyznaję, że fajna atmosfera panuje w tej szkole. Tacy ciekawi ludzie! Pozdrowienia dla Pawła i Jarka! Życzę samych sukcesów i powodzenia w realizacji marzeń!
A świętuję – tradycyjnie w Hop Panie. To taka lokalna wersja bufetu. Płacisz raz, dostajesz kociołek z grillem (uzupełniany węgielkami ile razy zechcesz) i gotujesz sobie, grillujesz różne mięska, owoce morza, warzywka, ryby; są gotowe potrawy, słodycze, owoce, lody… Fantastyczne miejsce!