22 września, środa
No i właściwie mogłabym znowu pisać o falach, słońcu, piasku i uśmiechniętych ludziach. Bo to był kolejny dzień spędzony na plaży (nawet mi się podoba mój kolor opalenizny, taki… intensywny; nawet mam już jak miejscowi stopy bielsze niż reszta ciała). Czymś jednak różnił się od poprzednich. Bo był to dzień świąteczny (w związku z pełnią księżyca) i nad ocean ściągnęły tłumy ludności miejscowej. Świątecznie przybrani prezentowali się bardzo fotogenicznie, co oczywiście starałam się wykorzystać. Zaobserwowałam jednak powtarzającą się sytuację: oto siedzi sobie rodzinka i cieszy się chwilą, gdy nagle podchodzi jakiś ochroniarz albo policjant i grupka przenosi się na skraj zatoki, by tam gnieść się w tłumie kilkuset osób, gdy tymczasem tutaj piękna plaża świeci pustkami. Najpierw się temu dziwiłam potem mnie to złościło, aż w końcu wzbudziło to moje szczere oburzenie i postanowiłam wyjechać z miejscowości, gdzie mieszkańcy traktowani są gorzej biali turyści.
Znalazłam też nauczyciela. Spotkałam taką szczęśliwą rodzinkę i poprosiłam chłopaka o lekcję jak być szczęśliwym. To, co powiedział, nie było niczym nowym: że trzeba mieć otwarty umysł, że nie można się zamartwiać, bo wtedy nie sposób cieszyć się chwilą. A jednak ten człowiek miał tak rozpromienione oczy, że pomyślałam, iż te proste prawdy muszą być po prostu prawdziwe.
A w mojej ulubionej knajpce pozaglądałam do garnków, wywąchałam wszystkie zioła i znów zachwyciłam się jedzeniem i atmosferą.
23 września, czwartek
Pomyślałam sobie, że fajnie by było zobaczyć słonie na Sri Lance. W tym celu postanowiłam udać się do Parku Narodowego Yala. Tyle plan. Z realizacją gorzej. To właściwie dzień, który wolałabym wyciąć z pamięci. Niestety i takie dni bywają w podróży. Bo nie zawsze wszystko układa się po naszej myśli i czasem napotykamy trudności, które po prostu trzeba pokonać. Czasem udaje się to szybko i bezboleśnie, a czasem wymaga dużo czasu i energii. Tak było tym razem.
Najpierw autobus. Już po kwadransie okazało się, że potrzebuje pójść do toalety – przygotowałam się do podróży, ale niestety czasem tak bywa. Akurat był kilkuminutowy postój, więc musiałam wziąć tuktuka do najbliższej sławojki (za dolara)! Potem kierowca odwiózł mnie pod drzwi autobusu. Nie był to jednak koniec moich kłopotów. Wyraźnie mój organizm się zbuntował i składniki potrzebne do wytwarzania moczu przyswajał z powietrza. Gdy po kilku godzinach dotarłam do miasta przesiadkowego, miałam przemyślany każdy ruch w planie dotarcia do toalety.
Następnie zajęłam się sprawa biletu lotniczego. Biuro Air India Express nie odpowiedziało na moje maile z zapytaniem, czy transakcja przebiegła pomyślnie, gdyż nie otrzymałam jej potwierdzenia. Zadzwoniłam wiec do nich, ale pracownik najwyraźniej przerwał połączenie. Po wielu próbach połączyłam się ponownie i gdy w końcu ktoś mnie wysłuchał, odpowiedział mi, że nie mogę zakupić tego biletu przez Internet, gdyż płatności karta kredytową zostały na Sri Lance zablokowane. Poinformowano mnie, że zakupu musze dokonać osobiście w siedzibie firmy – w Kolombo. W mieście, w którym się znalazłam, nie było żadnej agencji, sprzedającej bilety lotnicze, więc nie pozostawało mi nic innego jak zmienić plany i spędzić najbliższych siedem godzin w autobusie do stolicy. I chociaż kierowca przekonywał mnie, że zdążę na czas, to napotkaliśmy ulewne deszcze i w rezultacie dotarliśmy do Kolombo z godzinnym opóźnieniem. Tak więc czasem podróżowanie to pasmo niesprzyjających okoliczności, kłopotów i spraw trudnych do załatwienia. Jasnym punktem dnia było jednak podglądanie kilkunastu słoni. Otóż w pewnym momencie zatrzymaliśmy się na policyjnym checz poincie, gdzie każdemu sprawdzono bagaż. Okazało się, ż przejeżdżamy wzdłuż Parku Narodowego Uda. To było jak profesjonalne safari. Wszystkie oczy utkwione w oknach, cisza i wskazywanie słoni współtowarzyszom podróży. Były tam takie duże, wielkie i całkiem małe. Zachowywały się bardzo spokojnie i dostojnie. Były tez bawoły oraz inne zwierzęta. Widok jeziora, gór i dzikich zwierząt wprawił mnie w doskonały nastrój. Gdy jednak dojechałam do Kolombo lalo jak z cebra, byłam straszliwie zmęczona i gotowa lec w pierwszym łóżku, jakie uda mi się znaleźć. Jednak ceny stworzyły skuteczna zaporę. Ostatecznie udało mi się z(po kilku odmowach wynajęcia mi taniego pokoju) naleźć miejsce w mojej kategorii cenowej. Nie było ono jednak w mojej kategorii gustownej. Szczerze mówiąc była to najgorsza nora, w jakiej kiedykolwiek spałam. Właściciel, podkreślający fakt, iż jest muzułmaninem (co miało mnie przekonać, że jestem tam bezpieczna) opowiadał mi z dumą, iż hotel jest nowy, tegoroczny i będzie się rozbudowywał. Nie wyglądało jednak na to, by cokolwiek z tej historii było prawdą. W ogóle było dziwnie, np. w czasie oględzin pokoju, było w nim pięciu czy sześciu mężczyzn (właściciel, menadżer, boy hotelowy, jeden z gości oraz człowiek, który mnie tam przyprowadził), najwyraźniej nie zamierzali wychodzić, licząc na przyjacielskie kontakty. Ostatecznie udało mi się ich pożegnać i przespałam kolejnych 12 godzin.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz