21 grudnia, wtorek
Wstaliśmy przed 12.00 (w Polsce 7.00), bo musieliśmy odespać wcześniejsze noce. W dzień Bangkok wydaje się hałaśliwym, zatłoczonym, ale jak dla mnie bardzo przyjemnym miastem.
Świętowanie, jeszcze w Kalkucie, naszych dobrych wyników testów na pasożyty – przy lodach okazało się nienajlepszym rozwiązaniem. Nie odchodzimy więc zbyt daleko od hotelu i naszej wypasionej łazienki. Niesamowite jakie tu wszystko czyściutkie, jakie dopieszczone. Hotelik (pokój za 50 zł na dwoje) jest tak urokliwy, że choć leży 50 metrów od głównej ulicy bardziej przypomina chatki na Bahama niż gest house. Są urocze pokoiki z balkonami i łazienkami - tak czyste, że można jeść z podłogi. Jest wi-fi non stop, tarasiki i dachy zaaranżowane na przesympatyczne miejsca ze stolikami i mnóstwem zieleni, stawik ze złotymi rybkami i jeszcze wiele elementów, wprowadzających niepowtarzalny nastrój. Jedyny minus to mnóstwo komarów, ale to nie strefa malaryczna, więc da się wytrzymać.
Dzień spędzamy na niespiesznych spacerach, poznawaniu okolicy i miejscowych potraw. Nie sposób się im oprzeć. Mam ochotę kupić coś do jedzenia na każdym mijanym stoisku.
Przy okazji cieszy mnie, że wzorem widywanych dziewcząt, mogę założyć krótka sukienkę. Jednak spacerując miedzy chińskimi sklepikami dostrzegam dziwne spojrzenia mężczyzn. Pytam Łukasza co jest nie tak i nie uzyskuje odpowiedzi. W pewnym momencie starsza chińska pani na mój widok wydaje okrzyk, który w zapisie fonetycznym wygląda mniej więcej tak: „UUUUAAAAAOOOOUUUU!” co zupełnie nie oddaje napięcia emocjonalnego, które okrzyk wyraził. Chyba jednak ta dzielnica nie jest gotowa na moją piękną, nową, pierwszy raz założoną sukienkę. Prędko wracam do hotelu się przebrać.
... domagamy się zdjęć w omawianej sukience :)
OdpowiedzUsuń