Poniedziałek, 7 lutego
Pobudka o świcie, przez werandę zaglądają do pokoju pierwsze, jeszcze nieśmiałe promienie słońca, które także właśnie wstaje. Wyłączam budzik i słyszę, że jankesi tez właśnie się obudzili. Ściany z liści bambusowych są tak cienkie, że słychać dosłownie wszystko. Jak charczą, plują i niemiłosiernie głośno rozprawiają o swoich przygodach. Na szczęście i tak zbieramy się na trekking. Właściciel guest house’u zapewnił, że ciepła woda będzie od siódmej. Dobrze, że spróbowałam wcześniej, bo od siódmej już jej nie było a na następną mogę liczyć dopiero za kilka dni. Śniadanie w lokalnym stylu plemion górskich to wersja makaronu z warzywami. Całkiem smaczna. Ale jakoś brak tu klimatu. Albo ja zrobiłam się tak wymagająca przez te miesiące…
O ósmej spotykamy się z naszym przewodnikiem. Jego imię brzmi jakoś tak „Miaumiau” ale nie gwarantuję, bo powtórzyć trudno a zapisać – niemożliwe. Poprzedniego dnia poznaliśmy chyba jego ojca, szefa agencji. Zdecydowaliśmy się na tę wersję po próbie negocjowania z przypadkowo spotykanymi ludźmi. Zaszliśmy tutaj i starszy pan nas oczarował. Przedstawił swoją propozycję wędrówek po okolicy z takim znawstwem, uzasadnieniem tras (to ciekawe, a to wyjątkowe, a tu warto się wspiąć ze względu na widok ale dacie radę, najwyżej dwa razy odpoczniecie, a ta strefa bez turystów, a tu możecie spotkać innych, a tu nie ma wody, trzeba kupić zapas tu i tu…) oraz piękną angielszczyzna i umiejętnością tłumaczenia, że nie mieliśmy wątpliwości, iż warto zapłacić nieco więcej (zresztą nadal grosze). Okazało się, że ma już klientkę na jutro – Amerykankę. Wykorzystaliśmy więc sytuację i wynegocjowaliśmy cenę jako „dodatkowy zarobek” cisnąć tak, że już myśleliśmy, iż zrezygnuje. A tu jeszcze przychodzimy – kobiety nie ma. Rozchorowała się. Więc będziemy sami z przewodnikiem. Pyta czy zapłacimy trochę więcej, a my zaskoczeni: no jak to, przecież się umawialiśmy. No i zostajemy honorowo przy wczorajszej umowie. Czytałam, że tu za 10 dolców (z wyżywieniem i noclegiem) grupy są zazwyczaj 6-8 osobowe. A my za 12 mamy Miaumiau tylko dla siebie. I od razu napiszę to, do czego doszliśmy w trakcie wędrówek. Chłopak był najlepszym przewodnikiem jakiego\ spotkałam w życiu. Chyba służył w armii, bo poruszał się niezwykle lekko i zwinnie (przypominał żołnierza wietkongu z filmów) a do tego niezwykle wytrzymały i sprawny. Znakomicie zorganizowany. Doskonale gotował – żaden posiłek się nie powtórzył. Znal wszystkie ścieżki (miałam wrażenie, że jego stopy same wiedzą gdzie stanąć) jak miejscowy. Rozmawiał z miejscowymi w ich lokalnych językach (przyznał, że zna ich pięć, ale nie potrafię nawet powtórzyć nazw tych plemiennych dialektów). Doskonale znał i objaśniał tradycje, zwyczaje i historię (np. opowiadał szeroko o życiu mnichów gdy spaliśmy w monastyrze). Dbał o nasze zdrowie – także odpowiednia dietą, stosując medycynę ludową i jak najbardziej nowoczesną – w zależności od potrzeb. Poruszająco wyjaśniał sposoby chronienia się w lesie i na co dzień (za pomocą tatuaży, amuletów i medykamentow najnowszej generacji). Przywoływał historie ze swojego życia na dowód działania zarówno magii jak i lekarstw na malarię. Wszystko wiedział, na wszystkim się znał, wszystko widział. Ale nie narzucał się ze swoja obecnością, ani swoimi opowieściami. Zapytany zastanawiał się zawsze kilka sekund (np. sprawdzał godzinę) a następnie udzielał wyczerpujących odpowiedzi. Wędrówka z nim okazała się najwyższą przyjemnością. Czasem odnosiłam wrażenie, że czyta w moich myślach (zawsze podawał mi to, czego akurat potrzebowałam), a on nie zaprzeczył…
Pierwszego dnia pokazał nam pola ryżowe i herbaciane (zupełnie inne niż te na Sri Lance). Szkoły, wioski i domy górskich plemion, gdzie zatrzymywaliśmy się na posiłki oraz buddyjski monastyr z dala od turystycznych ścieżek, gdzie spędziliśmy noc. Mieszka tam tylko dwóch mnichów, a których jeden mówi nieco po angielsku – wystarczająco, by przy herbatce opowiedzieć o tym co budują i ile na to potrzeba pieniędzy (donacje, donacje, donacje!). Wieczór spędziliśmy w towarzystwie naszego przewodnika, który przy suto zastawionym stole i świecach snuł opowieści…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz