skąd się wzięłam?

Moje zdjęcie
Jestem śliwką. Tworzono juz teorie, że śliwka była owocem grzechu pierworodnego, a nawet że jego przyczyną. Cóż... w dziecięcym wierszyku do fartuszka spadła gruszka, spadły grzecznie dwa jabłuszka a śliweczka... spaść nie chciała! Bo ja zawsze muszę po swojemu :D
Kiedyś przeczytałam, że każda podróż oznacza pewną filozofię życia, jest jakby soczewką, w której ogniskują się nasze marzenia, potrzeby, niepokoje. Co nas łączy, tych którzy wracamy do domu tylko po to, by przepakować plecak i wrócić na szlak, to fakt nieposiadania dostatecznej ilości pieniędzy, które umożliwiłyby realizację planów. Ostatecznie jednak nie ma to większego znaczenia, ponieważ prześladujący nas demon włóczęgi sprawia, że wbrew logice i zdrowemu rozsądkowi i tak ruszamy w nieznane, nie dopuszczając przy tym myśli o niepowodzeniu swojej wyprawy. Instynkt wędrowania jest silniejszy od nas samych i choć skazujemy się na ryzyko utraty życia, walkę z samotnością, nierzadko zimno i głód, to robimy to... Człowiek nie jest w stanie żyć, gdy przeżywa coś takiego. Jedyne co nam pozostaje, to po prostu zapakować plecak i być gotowym do Drogi...


Prowadź nas drogą prostą Drogą tych, których obdarzyłeś dobrodziejstwami; nie zaś tych, na których jesteś zagniewany, i nie tych, którzy błądzą.

Keep us on the right path. The path of those upon whom Thou hast bestowed favors. Not (the path) of those upon whom Thy wrath is brought down, nor of those who go astray.

اهْدِنَا الصِّرَاطَ الْمُسْتَقِيمَ صِرَاطَ الَّذِينَ أَنْعَمْتَ عَلَيْهِمْ غَيْرِ الْمَغْضُوبِ عَلَيْهِمْ وَلَا الضَّالِّينَ

środa, 13 kwietnia 2011

1 kwietnia, piątek
PRIMA A PRILIS
Mieliśmy dziś zaprezentować żart primaaprilisowy autorstwa Łukasza, ale okazało się, że czasu nam zabrakło. Może innym razem, wiec nie zdradzę o co chodziło.
Przypomniało mi się za to, że zapomniałam napisać, iż z fajnych rzeczy to w Ha Noi jedliśmy zupę z węży morskich. Bardzo smaczna zupka. A węże są takie malutkie. Na każdym bazarze je mają. Żywe. W miskach. Wija się pięknie. Tak mienią się różnymi kolorami w wodzie. Ale w realu to chyba nie chciałabym ich spotkać. Wolę je w zupie… jednak.

No więc czym byłam taka zajęta pierwszego dnia kwietnia? Pakowaniem paczki. Bardzo starałam się być twarda i niczego nie kupować. Ale to nie takie proste! Właściwie to całkiem trudne, a zaryzykuję stwierdzenie, że nawet niemożliwe, bo w Azji mnóstwo jest pięknych rzeczy. Pięknych, ujmujących, oryginalnych i… tanich. A to idealny prezent dla kogoś znalazłam, a to ktoś mnie o coś poprosił. A to zachowałam sobie bilety wstępu, by były śliczne, a to mała dziewczynka wyprosiła, żeby kupić od niej pocztówki. Dużo takich małych umorusanych dziewczynek na mojej trasie miało zestawy widokówek ze swoich krajów. A to uszyłam sobie garnitur, a przecież nie będę go woziła ze sobą, bo w klimacie tropikalnym niewiele jest okazji, by go założyć. A to część ubrań i sprzętu przestała być użyteczna w tej części podróży. Przez dwa miesiące grzecznie przeczekały u znajomego z CouchSurfingu, ale czas nadszedł, by cos z nimi zrobić. Były tam jeszcze zakupy z Nepalu i Indii…

A to wreszcie uznałam, że czas wysłać zapasową kopię zdjęć do domu. Po kilku godzinach byłam gotowa. Zapakowałam wszystko do wielkiego plecaka – ten też postanowiłam odesłać, by podróżować tylko z małym, 45 litrowym maksymalnie. I poczłapałam na pocztę.
Wcześniej dokładnie sprawdziłam najpierw na mapie, a potem w rzeczywistości, gdzie się znajduje, żeby z tym plecorem w upale po mieście nie błądzić. Więc Ta część poszła gładko. Znaczy szybko. Ale sama poczta… Cóż poczta tajska, z natury pełna jest pracujących w niej Tajów. A życiu każdego białego turysty czy podróżnika przychodzi taki moment, że Tajowie zaczynają go po prostu najnormalniej w świecie wkurzać. Swoim brakiem rozkminy. Swoim brakiem znajomości angielskiego. Swoim brakiem znajomości tajskich przepisów. I w ogóle swoim tajskim istnieniem. Jak mówiła Agatka - wtedy należy się z Tajlandii ewakuować! O Jezusie i Maryjo! Nie myślałam, że dożyję tej chwili!!! A jednak. Jakiś menadżer od siedmiu boleści twierdzący, że mogę wysłać 30 kg, a ja wiem, że limit to 15. jakiś chłopak, który przyniósł mi wszystkie możliwe wielkości pudełek, tylko nie takie, które pasowałoby na mój plecak. Nareszcie, kiedy poznałam już wszystkich pracowników poczty, mogę postawić paczkę na wadze. I co? I mam 380 gramów za dużo! No to otwieram wszystko i grzebie, co by tu odrzucić. Kiedy już, z krwawiącym sercem, odkładam kilka rzeczy – dostaję właściwe pudełko. Jest mniejsze, więc lżejsze. Więc znowu dokładam po kolei moje drobiazgi – mieszczą się prawie wszystkie! No to zostało jeszcze tylko wypełnić formularze, opisać paczkę, opłacić (niezbędna dodatkowa wizyta w bankomacie bo „Cash only” rządzi!) i poszło!


Słaniając się ze zmęczenia dotarliśmy do bufetu sushi. Ale nie mam siły opisywać dokładnie jak to działa. Następnym razem nakręcę filmik. Zapisze tylko, ze to był jedyny posiłek tego dnia, wystarczył mi na następne 24 godziny a po nim nie miałam już siły na żadną aktywność. Nawet film na dobranoc był głupkowaty, bo na rozmyślania też nie miałam siły.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz