skąd się wzięłam?

Moje zdjęcie
Jestem śliwką. Tworzono juz teorie, że śliwka była owocem grzechu pierworodnego, a nawet że jego przyczyną. Cóż... w dziecięcym wierszyku do fartuszka spadła gruszka, spadły grzecznie dwa jabłuszka a śliweczka... spaść nie chciała! Bo ja zawsze muszę po swojemu :D
Kiedyś przeczytałam, że każda podróż oznacza pewną filozofię życia, jest jakby soczewką, w której ogniskują się nasze marzenia, potrzeby, niepokoje. Co nas łączy, tych którzy wracamy do domu tylko po to, by przepakować plecak i wrócić na szlak, to fakt nieposiadania dostatecznej ilości pieniędzy, które umożliwiłyby realizację planów. Ostatecznie jednak nie ma to większego znaczenia, ponieważ prześladujący nas demon włóczęgi sprawia, że wbrew logice i zdrowemu rozsądkowi i tak ruszamy w nieznane, nie dopuszczając przy tym myśli o niepowodzeniu swojej wyprawy. Instynkt wędrowania jest silniejszy od nas samych i choć skazujemy się na ryzyko utraty życia, walkę z samotnością, nierzadko zimno i głód, to robimy to... Człowiek nie jest w stanie żyć, gdy przeżywa coś takiego. Jedyne co nam pozostaje, to po prostu zapakować plecak i być gotowym do Drogi...


Prowadź nas drogą prostą Drogą tych, których obdarzyłeś dobrodziejstwami; nie zaś tych, na których jesteś zagniewany, i nie tych, którzy błądzą.

Keep us on the right path. The path of those upon whom Thou hast bestowed favors. Not (the path) of those upon whom Thy wrath is brought down, nor of those who go astray.

اهْدِنَا الصِّرَاطَ الْمُسْتَقِيمَ صِرَاطَ الَّذِينَ أَنْعَمْتَ عَلَيْهِمْ غَيْرِ الْمَغْضُوبِ عَلَيْهِمْ وَلَا الضَّالِّينَ

sobota, 2 kwietnia 2011

20 marca, niedziela
Rano wysiadam w Pakse na południu Laosu. Wysiadam w miejscu nieczęsto odwiedzanym przez turystów. To znaczy jest ich tu wielu, ale to tylko maleńki procent tych przyjeżdżających do Laosu. Ważniejsze jednak, że wysiadam z autobusu… jakiego istnienia nie przewidywałam w najśmielszych fantazjach futurystycznych. Nie był aż tak drogi, by cena sugerowała istnienie takiego cuda. Fotki pokazują cos niecoś. Nie tylko odespałam ostatnie dwie noce, ale też spokojnie i wygodnie obejrzałam film na lapku. Największym zaskoczeniem było jednak to, że dostaliśmy miejscówkę na samym końcu autobusu, nie w dwójce tylko w „loży szyderców” – kanapie na pięć osób. Okazało się, że obok nas w ostatniej chwili rozłożyła się jeszcze tylko jedna parka. Ale zaraz! Ja znam tych ludzi! Polacy, których spotkaliśmy dziś przy świątyniach. Monika i Michał okazali się znakomitymi kompanami podróży. I nie tylko. Świetnie rozkminili sobie pomysły na urlopy, na zwiedzanie Azji. Znaleźliśmy wspólne tematy, zgadaliśmy się w kwestii wspólnych planów, więc postanowiliśmy wspólnie spędzić kilka następnych dni.




Laos jest krajem bardzo górzystym, znaczną część jego powierzchni zajmuje dzika roślinność, w tym dziewicza dżungla. Kraj przecina sieć rzek, głównie Mekong i jego dorzecze. W Laosie nie ma może atrakcji na miarę Angkoru , ale parę miejsc na pewno zasługuje na uwagę. Największą atrakcją Laosu jest jego dzika i nieprzeciętnie piękna przyroda, dlatego postanowiliśmy zacząć od kilku dni słodkiego lenistwa w hamaku w "krainie 4 tysięcy wysp" na południu. Hamaki kupiliśmy sobie jeszcze w Kambodży a pogoda wydawała się pewniejsza na południu – północ jakąś taka zimna ostatnio. Spotkani Polacy opowiadali o swoich trzech dniach pobytu w Luang Prabang – w deszczu i zimnie. Chcieliśmy tego uniknąć. No i ta ich podróż na południe. Pokazywali zdjęcia autobusu, który zakopał się w błocie po gwałtownych opadach i utknął na 10 godzin w pustkowiu.


A zatem lenistwo na wysepkach Mekongu. Miejscówka znana jest jako 4 tysiące wysp, ale tak naprawdę to trzy wyspy „właściwe” i trzy tysiące dziewięćset dziewięćdziesiąt siedem (na oko) mniejszych lub większych kamoli wystających z wody, niektóre porośnięte drzewami.
Mówi się także, że to sto wysp w porze deszczowej i tych kilka tysięcy w porze suchej, gdy poziom wody w Mekongu znacznie opada. Rzeka w najgłębszym miejscu ma około 50 m. głębokości i żyją tu rzadkie delfiny słodkowodne. Brzmi zachęcająco, ale z delfinami to lipa. My jednak wiemy po co jedziemy – delektować się rustykalna atmosferą.



Łodzią motorową docieramy na wyspę, szukamy jakiejś chatki nad Mekongiem i dziwimy się tym niespodziewanie wysokim cenom. Już miało mi się przestać podobać, gdy chłopaki stanęli na wysokości zadania i znaleźli świetne bungalowy w jeszcze lepszej cenie. Tuz przy świątyni, kilometr od sławnych wodospadów. Cisza, spokój, lokalna knajpka i właścicielka z która nie można się dogadać. Po prostu cudownie!
Zawieszamy nasze hamaki, zalegamy z zimnymi napojami i zapominamy o bożym świecie na resztę dnia. Nasza aktywność ruchowa w ciągu dnia ogranicza się do wyciągania ręki z hamaka w celu wprawienia go w ruch. Gapimy się na rzekę, obserwujemy rybaków, którzy wypływają na połów.


Przyglądamy się dzieciakom chłapiącym się w wodzie, ludziom na moście łączącym nasza wyspę z sąsiednią. Gdy nam się to nudzi, odwracamy głowę, zmieniamy kilka slow a naszymi sąsiadami, czyli Monika i Michałem. A nie, przepraszam. Poszliśmy jeszcze cos zjeść. A że Laotańczycy to wyjątkowo leniwy naród (zasłużył sobie na opinię najbardziej leniwego wśród kolonii francuskich, a konkurencja była przecież niezwykle silna w tej części kuli ziemskiej), to na nic innego czasu nam już nie starcza :D tak, wpasowywanie się w klimat znakomicie nam wychodzi hihihihi

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz