skąd się wzięłam?

Moje zdjęcie
Jestem śliwką. Tworzono juz teorie, że śliwka była owocem grzechu pierworodnego, a nawet że jego przyczyną. Cóż... w dziecięcym wierszyku do fartuszka spadła gruszka, spadły grzecznie dwa jabłuszka a śliweczka... spaść nie chciała! Bo ja zawsze muszę po swojemu :D
Kiedyś przeczytałam, że każda podróż oznacza pewną filozofię życia, jest jakby soczewką, w której ogniskują się nasze marzenia, potrzeby, niepokoje. Co nas łączy, tych którzy wracamy do domu tylko po to, by przepakować plecak i wrócić na szlak, to fakt nieposiadania dostatecznej ilości pieniędzy, które umożliwiłyby realizację planów. Ostatecznie jednak nie ma to większego znaczenia, ponieważ prześladujący nas demon włóczęgi sprawia, że wbrew logice i zdrowemu rozsądkowi i tak ruszamy w nieznane, nie dopuszczając przy tym myśli o niepowodzeniu swojej wyprawy. Instynkt wędrowania jest silniejszy od nas samych i choć skazujemy się na ryzyko utraty życia, walkę z samotnością, nierzadko zimno i głód, to robimy to... Człowiek nie jest w stanie żyć, gdy przeżywa coś takiego. Jedyne co nam pozostaje, to po prostu zapakować plecak i być gotowym do Drogi...


Prowadź nas drogą prostą Drogą tych, których obdarzyłeś dobrodziejstwami; nie zaś tych, na których jesteś zagniewany, i nie tych, którzy błądzą.

Keep us on the right path. The path of those upon whom Thou hast bestowed favors. Not (the path) of those upon whom Thy wrath is brought down, nor of those who go astray.

اهْدِنَا الصِّرَاطَ الْمُسْتَقِيمَ صِرَاطَ الَّذِينَ أَنْعَمْتَ عَلَيْهِمْ غَيْرِ الْمَغْضُوبِ عَلَيْهِمْ وَلَا الضَّالِّينَ

poniedziałek, 5 marca 2012

Niedziela, 5 lutego

Ocknęłam się w ciemnościach i POCZUŁAM, że pustynia mnie wzywa. Nie spojrzałam nawet na zegarek i, choć wydawało się, że to środek nocy, złapałam aparat i wyszłam na zewnątrz. Na najbliższej wydmie okazało się, że zaraz wzejdzie słońce i to jest dokładnie ta chwila o której Khalifa mówił. Piasek wydawał się… nie! Piasek po prostu był czerwony!
Wszystkie kolory zrobił się bardzo intensywne. A może po prostu w tej przejmującej ciszy, na tym pustkowiu moje zmysły tak intensywnie odbierały wszelkie bodźce. A ponieważ było cicho, spokojnie, tak nierealnie – to skoncentrowałam się na patrzeniu. Sahara przyciągała niczym magnes, na wzór bagna wciągała mnie coraz bardziej. Im dłużej wędrowałam, tym dalej były miejsca, do których chciałam dojść. Im dłużej fotografowałam, tym bardziej zapominałam o upływie czasu. Kładłam się na piasku i po prostu naciskałam spust migawki. W zasięgu wzroku nie było nikogo. Nikogo kogo mogłabym zapytać o radę. Nikogo kto by spłoszył moje myśli, emocje, wrażenia.
Gdy wreszcie wróciłam do obozowiska, wszyscy siedzieli przy śniadaniu. Ale nie wytrzymałam długo w namiocie pogrążonym w półmroku. Tak bardzo ciągnęło mnie do słońca! Z największą przyjemnością wtulałam się w największą piaskownicę świata. Gdy dziś próbuję nazwać to, co czułam leżąc na rozgrzanym piasku Sahary, muszę użyć sformułowań w rodzaju „przepływ energii” czy „łączność z pierwotną siłą Ziemi”. Nigdy nie sądziłam, że pustynia tak mnie oczaruje. Nie pierwsza to przecież pustynia, jaką poznawałam. Może jednak nigdy nie włożyłam w poznanie żadnej z nich tyle wysiłku, czasu i trudu co tutaj. A tylko to, co zdobywamy z trudem, daje nam satysfakcję. Poczułam tak silną więź z tym miejscem, że uznałam, iż to może być mój DOM. Bo przecież nikt nie powiedział, że ojczyzna człowieka musi być tam, gdzie się urodził.
Gdy mój kierowca zaczął mnie żartobliwie poganiać „yala, yala!” ani nie drgnęłam, tylko z przekąsem odparłam „bileti” (powoli) akcentując każdą sylabą ślamazarność czasu. Wywołałam tym powszechną wesołość, która naturalnie przerodziła się w piosenkę. Wspólne śpiewanie na pustyni było w tej chwili czymś tak oczywistym, że po prostu nie potrafiłabym sobie wyobrazić tej chwili bez śpiewu i klaskania.


Czekało nas sześćdziesiąt kilometrów przez pustynię. Przestało wiać wyjątkowo wcześnie, więc mogliśmy się zatrzymywać co chwilę, na kolejne lekcje o Saharze. Pretekstów dostarczali spotykani co chwila znajomi Aissy. O jakże naiwna byłam sądząc, że pustynia to miejsce – nomen omen – puste. Okazało się, że wiele się tu dzieje. Na pierwszą herbatę zatrzymujemy się u chłopaków, którzy oprowadzają sympatyczną parę Francuzów drugiej młodości. Zaskoczona pytam jak mogą tak wędrować przez dziesięć dni, skąd biorą siły, skoro ja się zadyszałam po kilku krokach. Kilka kilometrów dalej spotykamy młodych ludzi w tradycyjnych strojach, którzy z butelką wody w dłoni spieszą dokądś. Oczywiście to także koledzy, a towarzyszący im psiak chyba upatrzył sobie Aissę na swojego pana. Zatrzymujemy się też na oglądanie skamielin. To taki dowód, pustynia kiedyś była morzem, czyli że niemożliwe jest możliwe. To jak dwie strony dłoni – pustynia i morze: tak do siebie podobne, a tak różne. Jak symetria, przeciwieństwa o tej samej wartości, ale przeciwnych zwrotach.
Gdy już wydawało mi się, że ogarniam tę przestrzeń, rozpoznaję kierunki i wiem na co patrzeć, Aissa zatrzymuje się na jakimś wzniesieniu, staje na motocyklu i wydobywa z kieszeni lornetkę, by przyjrzeć się okolicy. Zaskoczona pytam czego tam wypatruje, skoro tam niczego nie ma. Z uśmiechem odpowiada, że obserwuje wszystko! I dopiero wówczas pojmuję, że ten świat to cały jego świat. Że to, co dla mnie jest pustką, dla niego jest… wszystkim!
Po kilkunastu minutach spokojnej jazdy (dziś prędkości z rzadka sięgają leniwych 50 km/godz więc od czasu do czasu nawet kręcę filmiki) dostrzegam sporą grupę wielbłądów. Tu się je pasie, a wypasaniem zajmują się oczywiście koledzy mojego motocyklisty. Zatrzymujemy się na kawę – ja poproszę z wielbłądzim mlekiem! Przechodzę też krótkie szkolenie dotyczące wypasu wielbłądów. Niestety do dziś nie jestem w stanie pojąć jak je rozpoznają.

Gdy już rozpoznaję wydmy kilka kilometrów przed Mhamid zatrzymujemy się ponownie. Okazuje się, że to miejsce, gdzie startuje jeden z odcinków rajdu Paryż – Dakar. A ja myślałam, że oni tylko tak żartują! No i zaczyna się akcja. Skoki na wydmach i to bez kasku. Niestety Aissa lepiej skacze niż ja fotografuję, więc widowisko pozostanie w moich wspomnieniach. Nie ma czasu na kolejne ujęcia, bo spieszymy się na festyn. Dziś urodziny Mahometa. Wykąpałam się, przebrałam w „czyste” ubrania i… nie czuję się odpowiednio. Pożyczam więc od sióstr saharyjską szatę (w domu jest z piętnaście dziewczyn i każda ma dla mnie inną radę jak to wygodnie nosić!). Chciałabym móc opisać jak wiele zmieniło się po zachuszczeniu się, ale słowami nie potrafię oddać ani swojego poczucia „bycia na miejscu”, ani radości sióstr (od jakiegoś czasu wypytują mnie czy chcę zostać na pustyni, więc moje zainteresowanie kobiecymi strojami sprawiło im widoczną przyjemność), ani błysku w oczach moich kolegów (u nas mężczyźni reagują tak gdy koleżanka założy szpilki i zrobi ostry makijaż a mnie widać tylko oczy i nos) oraz przedziwnej atmosfery subtelnej szarmanckiej uczynności, gdy dopytują się czy na pewno sobie poradzę, troszczą gdy przeskakuję strumyk czy omijam kałużę. Czuję się bardzo kobieco.

W czasie festiwalu obserwowałam ludzi i po raz kolejny przekonałam się jak bardzo jesteśmy do siebie podobni. Wszędzie na świecie jest tak samo – uroczystości są okazja do spotkania się, poplotkowania, pouśmiechania do dziewczyn/chłopców, pokazania się w nowej bluzce/chuście… Ważne jest nie tylko czym przyjechałeś, ale także z kim stoisz i jak bardzo okazujesz, że zależy ci na spojrzeniach towarzystwa. Kryję się więc pod moimi chustami i spokojnie przyglądam się temu wioskowemu światu. Powoli przywykamy do siebie nawzajem: tutejszy świat i ja. Nie dziwi mnie już, że nikogo nie dziwię ja. Nikt już niczego przede mną nie udaje, nie zajmuje się mną tylko dlatego że jestem przyjezdna, więc mam czas zastanowić się nad tym co widzę. A widzę między innymi to, że przebywam właśnie w najbardziej wylansowanym towarzystwie nie tylko Mhamid, ale całej okolicy. Oraz że potrzeba akceptacji i identyfikacji jest wszędzie taka sama.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz