28 grudnia, wtorek
Wczorajsza droga na dworzec autobusowy była istnym koszmarem. Najpierw w ciemnościach nie mogliśmy znaleźć odpowiedniego przystanku autobusowego – jednokierunkowe uliczki to istny labirynt i trudno się w tym polapać a poza dzielnicą turystyczną niełatwo znaleźć kogoś rozmawiającego po angielsku. Potem okazało się się, ż enei ma rozkładu jazdy i czekaliśmy na nasz autobus niemajac pewności czy się doczekamy. Wybraliśmy autobus, bo choć wszystkie taksówki w Bangkoku mają liczniki i nie zdaża się w Tajlandii znane z innych krajów przestawianie taksometru, aby szybciej nabijał opłatę to opłaty za wjazd na autostradę (czasem również przy jechaniu z jednej części Bangkoku do drugiej) zazwyczaj płaci bezpośrednio pasażer przy budce wjazdowej, ale jeśli nie, to taksówkarz doliczy te opłaty do sumy z licznika. Niestety, często zdaża się, że taksówkarz widzący obcokrajowca, co prawda włączy z uśmiechem licznik, ale pojedzie nie najkrótszą trasą, co oznacza dłuższą jazdę i wyższą cenę. Praktycznie nie sposób się przed tym uchronić, jeśli nie znamy planu miasta, ani języka. Na domiar złego korki w Bangkoku bywają wyjątkowo ciężkie, i czasem możemy siedzieć w stojącej w korku taksówce długi czas. W takich przypadkach najlepszym rozwiązaniem może być zapłacenie ile pokazuje taksometr, wysiąście i pójście na piechotę do najbliższej stacji metra lub kolejki BTS, gdyz płaci się także za czas w sytuacji gdy taksówka jedzie wolno lub stoi w korku. Jeśli korek jest bardzo duży, albo pada ulewny deszcz, może być bardzo trudno znaleźć jakąkolwiek taksówkę, która będzie nas chciała zabrać. Często też po usłyszeniu dokąd chcemy jechać, taksówkarz pokiwa precząco głową i nie będzie chciał tam jechać. Powodów może być wiele: za daleko, za blisko, niedługo kończy się zmiana tego kierowcy, korki, itp. Trzeba się z tym pogodzić, i spróbować złapać następną taksówkę. Pomyśleliśmy zatem o przejechaniu tuktukiem.
Z kierowcami tuk-tuków należy się umówić co do ceny przed wyjazdem. Jeżeli kierowca oferuje bardzo niską cenę (np. 10 lub 20B) najprawdopodobniej oznacza to, że zawiezie Cię do drogiego sklepu z jedwabiem albo kamieniami szlachetnymi za co otrzyma odpowiednią prowizję (już o tym pisalam). Przy targowaniu się o przejazd tuk-tukiem należy pamiętać o dwóch rzeczach: cena zależy nie tylko od dystansu, ale także od korków, pory dnia i postrzeganej zamożności pasażera (obcokrajowcy oczywiście uważani są za bogatych), po drugie – cena tuk-tuka powinna być zbliżona do ceny za taksówkę na tym samym odcinku, czyli mniej niż 100B za centrum Bangkoku, najwyżej 150B za długi kurs np. z centrum na przedmieścia. Jednak przy naszej ulicy wszystkie tuktuki nastawione były na oskubanie białasów i nie udalo nam się osiagnć przyzwoitej ceny. Dlatego wybraliśmy autobus. Klimatyzowany na tak długą (ok. 90 minut) trase jest najlepszy a płaci się w zalezności od trasy – to i tak grosze w porównaniu z cenami transportu publicznego w Polsce. Jednak już przed samym dworcem autobusowym utknęliśmy w koszmarnym korku. Nie sposób wysiąść i w ciemnościach odnaleźć właściwy kierunek, nikt nas nie rozumie. Dopiero gdy pokazaliśmy pasażerom bilety z wypisana godzina odjazdu, bileterka wzięła mój telefon, zadzwoniła do kas i ktoś nam wyjaśnił, że pojedziemy późniejszym VIPbusem. Na dworzec dotralismy jednak „na styk” to znaczy autobus własnie powinien odjeżdżać. Potrzebowaliśmy przewodnika, by dotrzec do nadzorcy, który skierował nas do odpowiedniej kasy (jest ich kilkadziesiąt na dwóch piętrach) skąddziewczyna zadzwoniła do naszego autobusu i z uśmiechem skierowała na właściwy peron (tłumacząc kierunek, bo peronów naliczyliśmy 86). Kolejny szok, że nikt nie biegnie (poza nami), nie popycha ludzi i nie pokrzykuje. Wszyscy spokojnie kierują się na perony. Obsługa naszego autobusu wita nas z uśmiechem, usadza na miejscach i informuje, że tak toaleta jest do naszej dyspozycji! Tego już dawno nie doświadczyłam. Gdy wchodzę do środka szczęka mi opada. Bo miejsca dla pasażerów (pierwsze piętro, bo parter jest dla obsługi) to istny luksus – jeszcze takim autobusem nie jechałam: fotele rozkładają się do pozycji niemal leżącej, mają regulowane podnóżki, każdy otrzymuje poduszkę i kocyk oraz wodę mineralną i jakieś cistka. Oczywiście leci film, oczywiście po tajsku. Ale gdy wchodzę do toalety… jest muszla jak się spodziewałam, wiadro z wodą i miseczka do polewania. Wszystko obite blachą. Robi wrażenie.
W nocy można by się wyspać – przebiegle wybrałam miejsca na samym przodzie, więc mamy do dyspozycji cały podest nad kierowcą – ale gdy w końcu zasypiam, zatrzymujemy się na posiłek. A gdy o szóstej rano wysiadamy w Chiang Mai (Chiang Mai (taj. เชียงใหม่ - dosłownie "nowe miasto" ) — miasto w północnej Tajlandii, nad rzeką Ping (dopływ Menamu), ośrodek administracyjny prowincji Chiang Mai. Około 250 tys. Mieszkańców) wita nas chłód i ciemność. Miało być zimno, ale czy musi aż tak?
W mieście funkcjonuje system ciekawych, kolektywnych taksówek. Są koloru czerwonego, z przodu jest szoferka na dwie osoby a z tyłu dwie ławeczki na jakieś 10 osób. Zatrzymuje się taka taksówkę, podaje kierowcy adres i on się zgadza lub nie (o powodach pisałam wcześniej). Jeśli ma już jakichs pasażerów to najpierw podwozi ich, więc czasem jedzie się dookoła. W środku są przyciski na dzwoneczek – natychmiast się zatrzymuje. Przejazd, niezależnie od odległości, powinien kosztowac 2 zl od osoby, ale czasem (turystów) naciągają na wyższe ceny np. w nocy, w święta itp. Taką taksówką (na dworcu autobusowym wynajęcie jej w zwyczajnej cenie przez białych turystow, którzy dopiero co przyjechali i widać, że są zmęczeni i dźwigają wielkie plecaki jest niemożliwością, krzyczą od dziesięciokrotności ceny w zwyż, ale ostatecznie stawiamy na swoim) jedziemy do campu Muai Tai, gdzie Łukasz będzie trenowal przez miesiąc. Znajduje sobie mieszkanko, poznaje kadrę i zawodników. W okolicy jest kilka ciekawych miejsc, więc postanawiam zostać tu na kilka dni.
Dzień przenaczylam na odpoczynek i zapoznanie z okolicą. Na jutro umówiliśmy się na zajęcia w tajskiej szkole gotowania.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz