skąd się wzięłam?

Moje zdjęcie
Jestem śliwką. Tworzono juz teorie, że śliwka była owocem grzechu pierworodnego, a nawet że jego przyczyną. Cóż... w dziecięcym wierszyku do fartuszka spadła gruszka, spadły grzecznie dwa jabłuszka a śliweczka... spaść nie chciała! Bo ja zawsze muszę po swojemu :D
Kiedyś przeczytałam, że każda podróż oznacza pewną filozofię życia, jest jakby soczewką, w której ogniskują się nasze marzenia, potrzeby, niepokoje. Co nas łączy, tych którzy wracamy do domu tylko po to, by przepakować plecak i wrócić na szlak, to fakt nieposiadania dostatecznej ilości pieniędzy, które umożliwiłyby realizację planów. Ostatecznie jednak nie ma to większego znaczenia, ponieważ prześladujący nas demon włóczęgi sprawia, że wbrew logice i zdrowemu rozsądkowi i tak ruszamy w nieznane, nie dopuszczając przy tym myśli o niepowodzeniu swojej wyprawy. Instynkt wędrowania jest silniejszy od nas samych i choć skazujemy się na ryzyko utraty życia, walkę z samotnością, nierzadko zimno i głód, to robimy to... Człowiek nie jest w stanie żyć, gdy przeżywa coś takiego. Jedyne co nam pozostaje, to po prostu zapakować plecak i być gotowym do Drogi...


Prowadź nas drogą prostą Drogą tych, których obdarzyłeś dobrodziejstwami; nie zaś tych, na których jesteś zagniewany, i nie tych, którzy błądzą.

Keep us on the right path. The path of those upon whom Thou hast bestowed favors. Not (the path) of those upon whom Thy wrath is brought down, nor of those who go astray.

اهْدِنَا الصِّرَاطَ الْمُسْتَقِيمَ صِرَاطَ الَّذِينَ أَنْعَمْتَ عَلَيْهِمْ غَيْرِ الْمَغْضُوبِ عَلَيْهِمْ وَلَا الضَّالِّينَ

piątek, 14 stycznia 2011




29 grudnia, środa
Dziś jedziemy na zajęcia w szkole gotowania. Lukasz znalazł The Chiang Mai Tai Farm Cooking School w necie już dawno (WWW.thaifarmcooking.com), porównal z innymi ofertami i już dawno cieszyliśmy się na naukę gotowania. Oczywiście wystarczylo zadzwonić, podać adres i następnego dnia po nas przyjechali. Szefem naszego kursu okazał się Tommy (na fotce w kapeluszu słomkowym) nie tylko znakomicie mówiący po angielsku, ale do tego rewelacyjnie w tym jezyku żartujący, kiedy trzeba krytyczny a gdy wypada – troskliwy. Niesamowite poczucie humoru i niewiarygodna kompetencja. Najpierw asystentka (rewelacyjny błyszczyk! Dała mi namiary gdzie, za ile i jaki kupić :D) poprosila nas o wybór menu. Gotuje się pięć dań – każde wybiera się spośród trzech propozycji (są obrazki w necie więc nie ma obaw). Pojechaliśmy na lokalny market, gdzie przeszliśmy szkolenie na temat rodzajów ryżu (ile tego jest! I na jak różne sposoby się go przygotowuje!), przypraw (kolorowy zawrot głowy!), sosów (tu zaczęło mi brakować słówek) uzywanych w kuchni tajskiej i jeszcze kilku drobiazgów. Notowaliśmy pilnie, ale było tego za dużo. Wtedy Tommy powiedział, że to wszystko jest w książce kucharskiej, która dostaniemy po kursie i żebyśmy się odprężyli i dobrze bawili. Tak zrobiliśmy.
Na bazarze ujrzeliśmy kilka zaskakujących stoisk. Najbardziej zdumiała mnie maszyna do wyrabiania curry oraz wielkie akwaria z rybami. Przygotowuje się je tu na wszelkie sposoby. W ogóle odnosze wrażenie, że wszędzie są tu stoiska z jedzeniem. Doszliśmy do wniosku, ż eoni nie tyją, bo klimat jest gorący i mają inną przemianę materii. Poza tym większość jest grillowania lub gotowana, nie spotkałam tłustych potraw.
Pojechaliśmy na farmę. Farma jest organiczna, czyli wszystko jest zdrowe i pięknie wyglada. Dostaliśmy czerwone fartuszki „dla wygody” i słomkowe kapelusze „just for fun” :D Udaliśmy się na zwiedzanie ogrodu. Powiem tylko, że widok niektórych warzyw i przypraw mnie baaardzo zaskoczyl a informacje o tym czego się NIGDY nie je, nie gotuje i nie łamie a nawet czego się nigdy nie dotyka palcami – zdziwiły mnie na tyle, że upewniałam się czy dobrze zrozumiałam.
Potem wybraliśmy sobie stanowiska pracy, niezmiernie mila i sprawna obsługa przygotowała nam zestawy naczyń, warzyw i co tam tylko potrzebne i przez następne godziny zgłębialiśmy tajniki tajskiej kuchni. Czasem tłukliśmy kamiennymi młynkami robiąc nieziemski hałas, czasem coś rozrywaliśmy a czasem kroiliśmy, gotowaliśmy i smażyli – niezmiennie dobrze się bawiąc. I nie mialo znaczenia, że moje curry nie było czerwone, tylko brązowe a z założenia pikantne potrawy „po mojemu” miały delikatny ale i różnorodny smak. Wprawdzie gdy zasiadłam do jedzenia przez chwile przygladałam się temu i zastanawiałam, czy to aby na pewno bezpieczne, ale gdy spróbowałam – byłam mile zaskoczona. Częstowaliśmy się nawzajem swoimi potrawami niezmiernie się dziwiąc, że te same nierzadk potrawy smakuja zupełnie inaczej z różnych talerzy.
Czego się nauczyłam? Wiele. Na przykład nie szukam już soli pieprzu na stoliku w knajpce, ale leje i sypie do zupy wszystko po kolei: chilli, sos rybny, sos sojowy, papryczki w occie, cukier, jakieś suche dodatki – nie pytając o ich nazwę. Smak ma być różnorodny: słodko-kwaśno-pikantno-jakiśtam. Co jeszcze? Nie staram się zjeść wszystkiego co znajde w talerzu, bo niektórych rzeczy się nie je – miały nadac smak, jak trawa cytrynowa, limonka, bazylia. Nie biore też papryczek do rąk – Tommy powtarzał, żeby nie dotykać, „bo nie chcemy chilli w toalecie”. Nie wszyscy zrozumieli ten żart, a wystarczyla chwila nieuwagi i miałam chilli… w oku! Wybiegłam z sali jak oparzona i rzuciłam się do kranu z wodą. Asystentka natychmiast znalazła się przy mnie z papierowymi recznikami i zapytała cicho: „chilli?” No to potem już uważałam, koncentrowałam się maksymalnie – musiałam mieć bardzo głupią minę, bo Tommy zagladał mi w oczy i z uśmiechem powtarzał: „Nie spinaj się tak, po prostu się tym ciesz”. Bo niewiecie jeszcze co jest najważniejszym składnikiem tajskiej kuchni według Tommieego: UŚMIECH. Pilnował nas, abyśmy się uśmiechali miażdżąc roślinki albo wrzucając je na rozpalony tłuszcz oraz za każdym razem po wykonaniu jakiejś czynności.
Po ugotowaniu wszystkiego, co było w planie (jakieś pięć godzin w kuchni – zażartowałam że czuje się jak w domu; caly dzień przy garach, ale facet z Majorki podsumował, że to typowy żart o miesiącu miodowym; własnie ciągle nas tu pytają czy to nasz miesiąc miodowy. Ponoć Tajlandia jest popularnym miejscem na podróż poślubną, a że nie wypada tu okazywac sobie uczuć w miejscu publicznym, to co chwila zarzucają nas takimi hasłami).

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz