25 lutego, piątek
Jesteśmy znowu w Bangkoku. Autobus zatrzymuje się na dworcu południowym, choć obiecywali centrum. Ale już przywykłam. Znalezienie właściwego autobusu komunikacji miejskiej przed świtem nie jest już problemem. W dzielnicy turystycznej jesteśmy przed otwarciem czegokolwiek. I co? I w naszym ulubionym hoteliku maja dokładnie jeden pokój i dokładnie w naszym standardzie. Zostawiamy więc bagaże, sprawdzamy co trzeba na necie i jedziemy do ambasady Wietnamu. Odebranie wizy bez zastrzeżeń. Ale kończą nam się zdjęcia do wiz a tu akurat otworzyli punkt z niezłymi cenami. Płacimy więc za 16 fotek i czekamy. Przychodzi facet a aparatem słabszym od mojego, karze usiąść na tle białej ściany. Dziwne, ale niczego nie ustawia. Przecież to mają być takie zdjęcia jak do paszportu, z białym tłem i duża twarzą. Nie pyta czy nam pasują, tylko drukuje. Prosimy, żeby pokazał i… o nie! Tło jest szaro-bure, twarz mała i na każdym kolejnym zdjęciu jesteśmy coraz bardziej z boku. Tłumaczymy dlaczego te zdjęcia są nie do przyjęcia a on się wścieka – zapłaćcie za ta połowę i sobie idźcie! Nie, no tego się nie spodziewałam! Zapomniałam, że ambasada to nie kawałek Tajlandii, w której generalnie jest uczciwie. Straciłam czujność! No więc zaczyna się tłumaczenie, negocjowanie. Mnie już nerwy puszczając, więc Łukasz każe mi usiąść i sam rozmawia z urzędnikami. Sytuacja przybiera niespodziewany obrót. Krzyczą na nas, że to zdjęcia tylko do wizy wietnamskiej i tu je akceptują. Ale na sowa, ze w takim razie po co komu 16 zdjęć milkną. I wtedy przychodzi konsul (czy jakiś jego zastępca), pyta o paszporty. Łukasz mówi, tak mam paszport.
- Daj!
- Mam, nie dam.
- Wiza?
- Mam.
Milczenie.
No to ładnie się narobiło. Spiszą nasze dane (maja zdjęcia z aplikacji), nie wpuszczą do Wietnamu. Mają takie parszywe prawo nie wpuścić bez podania powodu. Zaskoczeni odbieramy nasze pieniądze i w kiepskich nastrojach wychodzimy na ulicę.
A może trzeba było wziąć te fotki dla świętego spokoju? No trudno, już za późno.
Dla poprawy humorów odwiedzamy najbliższy bazar – jedzenie, słodycze, kawa i jakieś drobne zakupy zdecydowanie poprawiają nam nastroje.
No to jedziemy do głównej atrakcji dzisiejszego dnia. Muzeum Patologii i Chorób. Właściwie jest to sześć połączonych muzeów, zajmujących całe piętro nowoczesnego szpitala. Niestety nie można w środku robić zdjęć. A byłoby co fotografować!!! Jest wystawa pokazująca jakimi pasożytami można się zarazić w jakim jedzeniu –i zdjęcia oraz modele, pokazujące skutki. Są tez olbrzymie, podświetlone powiększenia różnych bakterii i pasożytów– wyglądają okropnie! Moja „ulubiona” lambria prezentuje się interesująco, ale nie mam ochoty na więcej spotkań bliższego stopnia. Wystarczy mi oglądanie jej w muzeum. Jest wystawa poświęcona skutkom tsunami, jest kardiologiczna z komorą, w której można było kiedyś zmierzyć ciśnienie. I z wypreparowanymi sercami. No i jest olbrzymia część – kilka sal – z wypreparowanymi narządami ofiar wypadków, morderstw, zawałów itp. wraz z dokładnymi opisami. Były to chyba dowody w różnych sprawach. Niektóre są bardzo stare i już mętne, inne nowiutkie, jeszcze bez opisów. Towarzyszą im często zdjęcia z miejsca zbrodni, z wizji lokalnych. Dalej znajdują się zdeformowane płody ludzkie, np. zrośnięte główkami. Najczęściej maleństwa z pierwszego trymestru, ale jest też dziecko z ósmego miesiąca – ofiara wypadku. Dokonano aborcji by matka przeżyła. Są też dzieci, które nie przeżyły pierwszych tygodni. Z ogonkami. Z jednym tylko okiem. Z wodogłowiem. Niektóre wydają się być ilustracjami greckich mitów o cyklopach, czy opowieści o wampirach.
Resztę dnia spędzamy na niespiesznych spacerach wzdłuż rzeki, kupowaniu biletów, planowaniu dalszej podróży. I na objadaniu się lokalnymi smakołykami. Moje ukochane „zupki wszystkich smaków”! i desery, o których nie wiadomo czym do końca są…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz