skąd się wzięłam?

Moje zdjęcie
Jestem śliwką. Tworzono juz teorie, że śliwka była owocem grzechu pierworodnego, a nawet że jego przyczyną. Cóż... w dziecięcym wierszyku do fartuszka spadła gruszka, spadły grzecznie dwa jabłuszka a śliweczka... spaść nie chciała! Bo ja zawsze muszę po swojemu :D
Kiedyś przeczytałam, że każda podróż oznacza pewną filozofię życia, jest jakby soczewką, w której ogniskują się nasze marzenia, potrzeby, niepokoje. Co nas łączy, tych którzy wracamy do domu tylko po to, by przepakować plecak i wrócić na szlak, to fakt nieposiadania dostatecznej ilości pieniędzy, które umożliwiłyby realizację planów. Ostatecznie jednak nie ma to większego znaczenia, ponieważ prześladujący nas demon włóczęgi sprawia, że wbrew logice i zdrowemu rozsądkowi i tak ruszamy w nieznane, nie dopuszczając przy tym myśli o niepowodzeniu swojej wyprawy. Instynkt wędrowania jest silniejszy od nas samych i choć skazujemy się na ryzyko utraty życia, walkę z samotnością, nierzadko zimno i głód, to robimy to... Człowiek nie jest w stanie żyć, gdy przeżywa coś takiego. Jedyne co nam pozostaje, to po prostu zapakować plecak i być gotowym do Drogi...


Prowadź nas drogą prostą Drogą tych, których obdarzyłeś dobrodziejstwami; nie zaś tych, na których jesteś zagniewany, i nie tych, którzy błądzą.

Keep us on the right path. The path of those upon whom Thou hast bestowed favors. Not (the path) of those upon whom Thy wrath is brought down, nor of those who go astray.

اهْدِنَا الصِّرَاطَ الْمُسْتَقِيمَ صِرَاطَ الَّذِينَ أَنْعَمْتَ عَلَيْهِمْ غَيْرِ الْمَغْضُوبِ عَلَيْهِمْ وَلَا الضَّالِّينَ

niedziela, 3 kwietnia 2011

23 marca, środa

Tadlo to miejsce, gdzie można pospacerować nie zaczepianym pośród domostw i poprzyglądać się jak płynie życie Laotańczyka. Ale i wokół jest sporo atrakcji. Większość ludzi przyjeżdża tu by jeździć na słoniach – ale ja jestem po szkole tresury słoni, więc co mi tam. Są tez tacy, którzy przyjeżdżają na odpoczynek i jedzenie madame Pap, nazywanej przez wszystkich Mamą Pap. Mama Pap to opisywana już wczoraj przeze mnie przesłodka kobieta prowadząca małą restaurację na podwórku przed swoim domem. Miejsce nie ma szyldu i nigdzie nie jest reklamowane, ale przyciąga podróżników swoją magiczną, rodzinną atmosferą. Kobieta chętnie opowiada o swoich przygodach (akurat wczoraj spadł na nią wielki bambus i ma limo pod okiem wielkości zajawek na pudelku). Co prawda na zamówione danie czeka się bardzo długo, w końcu jednak zawsze dostaliśmy tak olbrzymie porcje, że nie byliśmy w stanie ich zjeść. Najsławniejszy jest jej meganaleśnik z bananami i czekoladą. Wynik rozgrywki miedzy nami: jeden zero dla niego!



Okolica jest tak spokojna, że postanowiliśmy wypożyczyć skuter. Nie umiemy jeździć, nie mamy prawa jazdy, ale – udało nam się znaleźć taki z automatyczna skrzynią biegów! O tutaj rzadkość i ekstrawagancja, więc mieliśmy szczęście.




Śmigając z coraz większą wprawą mijaliśmy kolejne wioski i plantacje. Dookoła w oddali rozpościerały się porośnięte dżunglą góry. Po prostu oszaleliśmy z zachwytu. Co jakiś czas zatrzymywaliśmy skuter, aby zapuścić się głębiej w jakąś wioskę albo plantację.


Największe wrażenie zrobił na mnie olbrzymi wodospad, do którego jechaliśmy 20 kilometrów. Było warto. Widok ze szczytu nieziemski. Przyszła grupa mnichów, która malowniczo wkomponowała mi się w fotki. Gdy zawiewał wiatr wszędzie wokół bryzgała woda wzbudzając wiele radości takim niespodziewanym prysznicem.


Potem postanawiamy poszwendać się po bezdrożach. Znakomity pomysł. Tylko nie mamy mapy okolicy. Jest pięknie, malowniczo i tak tajemniczo. Mam złe przeczucia co do motoru i okazuje się że łapiemy gumę. Oczywiście nie potrafimy się dogadać z ludźmi w najbliższej wiosce. Wracamy do drogi. Łukasz porzuca mnie w środku niczego i jedzie sam, bo pchać trudno a we dwie osoby jechać nie możemy. Wokół tylko spalona ziemia i bananowce. Spaceruje sobie więc tak sama (to znaczy z aparatem) po tym pustkowiu i strasznie mnie to wszystko bawi.



Próbujemy znaleźć miejsce, gdzie zreperują nam skuter. Nikt nie mówi po angielsku, ale to nic. Śmieją się i już mam się obrazić, kiedy okazuje się, ż jeden z chłopaków wsiada na motor by pojechać i nam pokazać odpowiednie miejsce – wulkanizację. Lokalna wulkanizacja to chatka mieszkalna z oponami wywieszonymi na kołku. Ależ to oczywiste! To taka lokalna wersja szyldu. Ale z nas białych durnie, nie mogliśmy się domyślić? Już rozumiem dlaczego się z nas śmiali.






Personel stacji wulkanizacyjnej stanowi kobieta z gromadką dzieci. Przyglądamy się jej bacznie, ale ona niespeszona zabiera się do pracy. Zdjęcie kola zajęło jej z pół godziny. Gdyby tylko mieli tu butelkowana wodę! Dzieciaki bawią się z nami i w ogóle atmosfera jest niesamowita. Kobieta sprawnie wyszukuje dziurkę używając nie jak my wody, lecz piasku (sic!) i jej tylko znanymi metodami naprawie dętkę. Założenie jej z powrotem nastręcza jednak ogromnych trudności. Pomoc Łukasza okazuje się niewystarczająca. I wtedy wraca mąż. Na pięknym kombinowanym motorze (widać, że to jego pasja!). Zaczyna się od niemałej awantury. Nie wiemy co kobieta nawija, ale łatwo się domyślić. „Gdzie ty się szwendasz tak długo? Ja tu sobie flaki wypruwam zastępując ciebie a ty łajdaku jeździsz nie wiadomo gdzie…! Kiedy spostrzegają nasze ubawione miny także wybuchają śmiechem i wspólnie przystępują do dalszej pracy. Po chwili, nieziemsko umęczeni pokazują ze wszystko jest gotowe. Cena? Wynika nie z użytych narzędzi czy poświęconego czasu. Zależy od tego ile maja w domu pieniędzy, ale byłam wydać ze średniej wielkości banknotu 



A po rajdzie skuterem relaks z Laolao. Jest to rodzaj miejscowego bimbru pędzonego na terenie całego Laosu z ryżu o mocy około 40% dostępny w małych sklepikach. W butelkach po coca coli zatykanych folią, przelewany do torebek foliowych wiązanych gumka, za niezwykle niska cenę, powiedzmy 1$ za litr! Ach jak nie chce się stąd wyjeżdżać!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz