Wieczorem dnia poprzedniego wsiedliśmy w autobus klasy sleeper do Laosu. Naczytałam się strasznych historii o podróży takim autobusem: ludzie piszą o tym jak często się psują i są naprawiane w pustkowiu, przez kilka godzin. Albo o strasznej trasie – kręto i stromo a widoki z lekka przerażające. No i jeszcze o wymuszeniach łapówek na granicy, wprowadzonych dodatkowych „opłatach” itp. I co? Z jednej strony nie taki diabeł straszny jak go malują. W autobusie jest toaleta i w przeciwieństwie do tych europejskich działa i jest dostępna. Chociaż bywa, że śmierdzi w całym autobusie. I w drodze do niej pokotem leżą ludzie – trzeba się wspinać po relingach. Ale jest kilka telewizorów i klimatyzacja.
Ale z drugiej strony te udogodnienia są największa wada tego autobusu. Z klimatyzacji wieje tak, ze na górnych pryczach ludzie śpią pod kocami w polarach i czapkach zimowych. W telewizorkach najczęściej prezentowane są koncerty patriotyczne – te są całkiem fajne (panie w pięknych strojach, wspaniała scenografia, ładne piosenki), ale częściej filmy po wietnamsku (żenada), kabarety (oczywiście po wietnamsku, ale w porównaniu z laotańskimi to cos się tam jeszcze dzieje) albo – o zgrozo! – kiczowate teledyski wrażliwością estetyczną zbliżone do naszego disco – polo. Najgorsze jednak dzieje się wówczas, gdy wyłączają telewizory. Wówczas z głośnika – około 10 centymetrów nad moją głową – zaczyna napier…ć muzyka! Na pełny regulator! Po wietnamsku! A po wietnamsku znaczy, że im więcej drżących (czytaj; świdrujących mózg i każdą komórkę twojego ciała) „M” i „N” oraz „ejn”, „łąkczitong” i wszelkiej maści „ągąg” tym lepiej. Tego to ja już wytrzymać nie mogłam! Wyszłam z siebie, stanęłam obok i o trzeciej nad ranem poczłapałam (tzn wisząc na rękach nad głowami śpiących w przejściu ludzi) do kierowcy z prośbą, żeby przyciszył. Powiedział „ok.”, odesłał mnie na miejsce i nic nie zrobił. I tak jeszcze dwa razy. Później zrozumiałam – nie mają możliwości przełączenia tylko na kabinę kierowcy, więc muzyka musi napierd…ć na cały autobus, żeby kierowca nie zasnął. Nie zasnął. Ja zresztą też nie.
A w autobusie wbrew wcześniejszym zapewnieniom spędziliśmy czas do późnego popołudnia. Wokół lało jak z cebra, więc poza przejściem granicznym opuszczaliśmy autobus niechętnie (toaleta w środku a na jedzenie i ta nie mieliśmy miejscowej waluty – raz udało nam się kupić ryż z warzywami za dolary).
Można było próbować spać. Albo czytać. Ale wówczas szybko dopadała człowieka choroba lokomocyjna. W sam raz na podstawowe informacje. Laos należy do najsłabiej rozwiniętych i najbiedniejszych krajów Azji. Tylko mała część 6 milionowej populacji mieszka w nielicznych i niewielkich miastach, reszta żyje w prostych (ale często malowniczych) wioskach i zajmuje się głównie uprawą ryżu.
Z informacji praktycznych – ceny bardzo podskoczyły. Miał to być dla nas kraj wymarzony na odpoczynek w rustykalnej atmosferze. Niestety okazało się straszliwie drogo, komercyjnie i turystycznie. A może tylko źle się do Laosu nastawiłam po pierwszym noclegu w stolicy. Bo około północy okazało się,, że pokój jest zarobaczony. Hotelik był już zamknięty i nawet nie można było wyjść by poszukać innego noclegu (dobrze, że nie wybuchł pożar!). Prawie nie zmrużyłam oka a i tak zostałam pogryziona przez jakieś zdradzieckie k…stwo. Nawet boję się zapytać co to było i co mogło przenosić. Od tego dnia mam nowy nawyk przy wybieraniu pokoju – dokładnie oglądam poduszki.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz