skąd się wzięłam?

Moje zdjęcie
Jestem śliwką. Tworzono juz teorie, że śliwka była owocem grzechu pierworodnego, a nawet że jego przyczyną. Cóż... w dziecięcym wierszyku do fartuszka spadła gruszka, spadły grzecznie dwa jabłuszka a śliweczka... spaść nie chciała! Bo ja zawsze muszę po swojemu :D
Kiedyś przeczytałam, że każda podróż oznacza pewną filozofię życia, jest jakby soczewką, w której ogniskują się nasze marzenia, potrzeby, niepokoje. Co nas łączy, tych którzy wracamy do domu tylko po to, by przepakować plecak i wrócić na szlak, to fakt nieposiadania dostatecznej ilości pieniędzy, które umożliwiłyby realizację planów. Ostatecznie jednak nie ma to większego znaczenia, ponieważ prześladujący nas demon włóczęgi sprawia, że wbrew logice i zdrowemu rozsądkowi i tak ruszamy w nieznane, nie dopuszczając przy tym myśli o niepowodzeniu swojej wyprawy. Instynkt wędrowania jest silniejszy od nas samych i choć skazujemy się na ryzyko utraty życia, walkę z samotnością, nierzadko zimno i głód, to robimy to... Człowiek nie jest w stanie żyć, gdy przeżywa coś takiego. Jedyne co nam pozostaje, to po prostu zapakować plecak i być gotowym do Drogi...


Prowadź nas drogą prostą Drogą tych, których obdarzyłeś dobrodziejstwami; nie zaś tych, na których jesteś zagniewany, i nie tych, którzy błądzą.

Keep us on the right path. The path of those upon whom Thou hast bestowed favors. Not (the path) of those upon whom Thy wrath is brought down, nor of those who go astray.

اهْدِنَا الصِّرَاطَ الْمُسْتَقِيمَ صِرَاطَ الَّذِينَ أَنْعَمْتَ عَلَيْهِمْ غَيْرِ الْمَغْضُوبِ عَلَيْهِمْ وَلَا الضَّالِّينَ

piątek, 1 kwietnia 2011

19 marca, sobota

W Laosie panuje klimat zwrotnikowy monsunowy i wyróżnia się dwie pory roku:
deszczową - od maja do października, z temperaturą przekraczającą 30 stopni przy bardzo wysokiej wilgotności powietrza i częstymi ulewami monsunowymi
suchą - od października, do maja (czasem okres od marca do maja nazywa się porą gorącą), z temperaturą od 15 do 40 stopni (maj) (w grudniu i styczniu, w górach, temperatura może spaść nawet do zera stopni). To jednak nie oznacza, że w marcu zawsze świeci słonce. Gdy przyjechaliśmy –padało. Wieczorem mżyło. Dziś rano było lekkie zachmurzenie. A w południe zrobiło się tak niemożliwie gorąco, że ze zwiedzania najlepiej pamiętam klimatyzowany dom handlowy ii zmrożone piwko w cieniu Łuku Triumfalnego.
Najwięcej turystów odwiedza Laos pomiędzy listopadem, a marcem, ale pozostała część roku także nadaje się do podróżowania, o ile komuś nie przeszkadzają 40 stopniowe upały, czy częste ulewy. Trzeba się jednak liczyć z takimi problemami, jak za niski poziom wody w rzekach pod koniec pory suchej (to problem dla łodzi, ale także mniej spektakularne widoki na Mekongu, szczególnie wodospady wyglądają mniej okazale), albo nieprzejezdne drogi w trakcie pory deszczowej (ale i teraz zdarzają się tak ulewne deszcze, że potrafią zatrzymać autobus na 10 godzin – ale o tym jutro).


Stolica. Właściwie to gdybym nie wiedziała, że kostolica, nigdy bym się nie zorientowała.
Nie ma tu oszałamiającej ilości atrakcji turystycznych, ale trzeba ruszyć się z hostelu (wymeldowaliśmy się, kupiliśmy bilety na wieczorny autobus i zostawiliśmy bagaż w agencji). Ta luźna, senna i zrelaksowana atmosfera miasta udziela nam się dość mocno, bo ciężko zmobilizować się do zwiedzania zabytków Vientiane. Przechodząc obok zabytkowych kamienic na Th Panghkam skręcamy w prawo obok Pałacu Prezydenckiego. Prawie naprzeciw siebie usytuowanę są Haw Pha Kaeo(5 000 Kipów = 1,70 PLN) i Wat Si Saket (5 000 Kipów = 1,70 PLN). Świątynia Wat Si Saket zbudowana pomiędzy 1819 a 1824 rokiem jest uznawana na najstarszą świątynię w Vientiane. Otoczona setkami posągów Buddy, skrywa w środku wysokiego na kilkanaście metrów Buddę, oraz wspaniałe pozłacane freski na ścianach. Haw Pha Kaeo, będąca podobna do Si Saket, ma na swym terenie niewielki park i kilkanaście stup. Wat Si Saket przypada mi do gustu, 6400 posążków Buddy musi robić wrażenie, poza tym to najstarszy wat w mieście.
Następnie warto rzucić okiem na niedaleką That Dam. Ta zabytkowa stupa, przedstawiana na herbie Laosu, była niegdyś, jak legenda głosi, cała w złocie. Niestety na skutek wojny z Syjamem, złoto zostało zrabowane ukazując jedynie brązowy kamień. Niektórzy twierdzą, że warto zerknąć na stolicę z góry - z łuku triumfalnego Patuxai. Mnie się wydaje, że warto by dobudować jeszcze jedno piętro, by widok był ciekawy. Ale na wpinacze w tym upale i tak Pieter jest zbyt wiele. Zwłaszcza, że bufet jest świetnie zaopatrzony.

Stolica Laosu zaskakuje, ale nie rozczarowuje. Jeśli ktoś szuka oszałamiających atrakcji i imprez do rana to na pewno nie będzie usatysfakcjonowany. W tym celu lepiej udać się do Vang Vieng na północ od stolicy i wspólnie z podpitymi i rozwrzeszczanymi turystami spłynąć w dół rzeki na oponie traktorowej (słynny na cały świat TUBING). Mimo, iż Vientiane zawróciło mi w głowie, to i tak uważam, że warto zobaczyć tę nietypową stolicę i poddać się jej wolnemu rytmowi.

Vientiane jest stolicą Laosu, chociaż patrząc na to małe miasteczko, naprawdę trudno w to uwierzyć. Samo miasto nie jest wielką atrakcją turystyczną, ale nie można mu odmówić uroku. Kilkanaście kilometrów za miastem znajduje się Buddha Park, z prawie setką posągów Buddy oraz bóstw hinduistycznych, ale postanawiamy odwiedzie to miejsce przy następnej bytności w mieście. Nie spaliśmy dwie noce i jesteśmy padnięci. Na szczęście jest tu wiele miejsc gdzie można się z relaksować. Dobrym miejscem na mały odpoczynek są waty, które najczęściej otoczone są drzewami dającymi zbawienny w ten upał kawałek cienia. Świetną formą relaksu jest tradycyjny masaż, który uwielbiam, ale na który nie mam dziś sił.


Spacerując po Vientiane, łatwo poczuć klimat małego, prowincjonalnego miasteczka. Brak tu zupełnie jakichkolwiek oznak wielkiej metropolii – drapaczy chmur, tłoku ulicznego lub korków. Życie tutaj toczy się powoli. Nikomu nigdzie nieśpieszno. Wszędzie jest blisko i wszędzie można dojść pieszo lub dojechać rowerem. „Baw pen nyang” powtarzają spokojnie tubylcy, gdy pojawia się jakikolwiek problem lub większe napięcie. „Nic się nie stało”, „Wszystko w porządku”, „Nie ma powodów do zmartwień” – oto Lao – filozofia życia.

No i wreszcie jedzenie… Wybór dań w przydrożnej restauracji na świeżym powietrzu ogranicza się do jednego posiłku. Ale za rogiem zawsze jest następna, specjalizująca się w czymś innym. Mają tu np. najlepsze sajgonki jakie kiedykolwiek jadłam! Albo zupa laotańska. Za cenę 10 000 Kipów (3,70 PLN) duży talerz zupy z trzema gatunkami mięsa, dwoma rodzajami długiego makaronu i warzywami. Wszystko posypane tutejszymi przyprawami. Pałeczki do ręki prawej, łyżka do ręki lewej. To już dla mnie tak naturalne, że nie wiem jak mogłam jadać inaczej. Pałeczki… Któregoś dnia Łukasz zapytał dlaczego jem ryz pałeczkami a nie widelcem? „tylko nie mów, że tak ci wygodniej”. Zastanowiłam się chwilę. „Wiesz, właściwie to nie wiem jak miałabym jeść inaczej. Widelcem? Nieeeee…’ kręcę głową z niedowierzaniem.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz