20 lipca, wtorek
Przed południem nadrabialiśmy zaległości internetowe i wybraliśmy się do największej świątyni Kaukazu – Sameby. Okolica jest ściśle strzeżona, gdyż obok znajduje się siedziba rządu. Co kilkanaście metrów rozstawieni są młodzi policjanci, obowiązuje zakaz fotografowania tych uroczych zaułków, a tuż obok, przy studzience rozsiedli się miejscowi na gościnę. W samo południe kulturalnie rozłożyli na murku gazety, na nich zakuski i ze spokojnym uśmiechem popijali wódeczkę. Taki piknik we wschodnim stylu.
Po wycieczce przepakowujemy się, zbieramy wieści (gruzy) i zawozimy je do Rovera, by złożyć w piwnicy Dżidżiego. Jakimś cudem pakujemy się do naszego Pati (nissana patrola) w piątkę z najpotrzebniejszymi rzeczami i jedziemy po nasze wizy azerskie a następnie do granicy. Tam zaczyna się jakiś inny świat. Najpierw oświadcza mi się gruziński celnik. Potem za 9 dolarów kupujemy profesjonalnie wykonane wizy armeńskie, słysząc w odpowiedzi, że pięknym kobietom wolno wszystko (ormiańskiego celnika nauczyło ponoć tego życie). Niestety dowiadujemy się, że w Armenii obowiązuje prawo (o którym nie ma informacji w żadnych książkach ani na stronach internetowych), że za wjazd i wyjazd samochodu pobiera się opłaty (w sumie ponad 300 zł). Wściekli na przemiłą administrację ormiańską wjeżdżamy do tego małego państewka. Od razu czujemy się milionerami. 1 zł to tutaj mniej więcej 100 w miejscowej walucie, wiec z bankomatu wybieramy pieniądze w tysiącach i dziesiątkach tysięcy. Noclegi i produkty spożywcze są drogie, ale wacha (benzyna) w przyzwoitej cenie.
Jedziemy przez małe, górskie miasteczka i czujemy jak przenosimy się w jakiś inny świat. To nie tylko podróż w czasie i przestrzeni. Zdaje się, że trafiliśmy na planszę jakiejś industrialnej gry komputerowej. Szczęki nam po prostu opadają i ciągną się po ziemi. Nie znajdujemy słów, by opisać świat, w jakim się znaleźliśmy. Napotkani ludzie polecają nam jako miejsce do spania pola na skarpach powyżej miasta. Widoki rzeczywiście niepowtarzalne, malownicze i inspirujące do rozmyślań filozoficznych. Rano dowiemy się, że miasto nazywa się Alaverdi a dymiący komin, górujący nad całym krajobrazem to kombinat metalurgiczny.
Noc w takich okolicznościach sprzyjała integracji grupy i działaniom twórczo – artystycznym. Inspiracja stała się flaszka 70% alkoholu, zakupionego w sklepie bezcłowym na granicy za ostatnie miedziaki.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz