4 listopada, czwartek Larke Pass
No i nadszedł dzień, na który wszyscy czekali, o którym od tygodni rozprawiali i którego, pomimo radosnego oczekiwania, trochę się obawiali. Przyznaję, że ja podeszłam do tego przejścia bez ekscytacji, spodziewając się trasy prostej technicznie, meczącej jedynie ze względu na wysokość, na której zresztą nie mieliśmy pozostawać zbyt długo. Jednak i ja dostałam w dupę. Może nawet bardziej niż pozostali.
Pobudka w Larkee Phedi 4 470 mnpm o drugiej nad ranem. Nad ranem to chyba jakiś żart. Jest ciemno jak… sami wiecie gdzie, zimno jak w kostnicy i cholernie nie chce się wyściubiać nosa spod śpiwora owiniętego folią NRC. W nocy było tak zimno, że gdy jakąś część ciała udawało mi się rozgrzać do poziomu „ciepławo”, to w innej dostawałam dreszczy z zimna. W pokojach (komórkach z kamieni bez zaprawy, z takimi dziurami że podajemy sobie rzeczy przez ścianę, z klepiskiem zamiast podłogi i dwoma pryczami) nie wolno używać kuchenek gazowych i należy zamawiać jedzenie w kuchni. Ale mówicie to Polakom! Gotujemy kilka litrów wrzątku na herbatę, musli itp. a przy okazji rozgrzewamy się trochę w jej cieple. Zakładam na siebie wszystkie ubrania, jakie mam, więc wizyta w „toalecie” („basic toilet” jak mówi gospodarz) staje się nie lada wyzwaniem.
O drugiej w nocy miał wyruszyć w trasę Jerzy z eskortą (chodzi wolniej od reszty grupy i nie chce byśmy na niego zbyt dugo czekali). Niestety tragarze zaspali i wyjście się opóźnia. Wyjście Jerzego miało być pierwszym tej nocy, więc nawołując za Lamą i jego tragarzami budzimy innych turystów. Lama doprowadza nas do białej gorączki, twierdząc że wcale się nie spóźnili i w ogóle wszystko jest w porządku. Zły początek to zła wróżba na cały dzień. Jakoś przesadnie przesądnie na to teraz patrzę… Jurek zamiast o drugiej, wyrusza o trzeciej; my zamiast o trzeciej – ponad pól godziny później. Zresztą spotykamy się na szlaku już po trzech kwadransach. I wtedy zaczynają się kłopoty. Jest ciemno, zimno i groźnie. A tu zamiast się ruszać się intensywnie, czekamy na siebie nawzajem. Lama i jego tragarze, znający drogę towarzysze Jurka, rozpierzchli się. Grupa marznie i narzeka na zbyt powolne tempo. Nieprzyjemnie. Zostajemy więc w czwórkę: Jurek, Mirek, Andrzej i ja. Trasa miała nam zająć dziesięć godzin intensywnego marszu. Jest jeszcze zupełnie ciemno, przed świtem, a po chwili zastanowienia stwierdzam, że w tym tempie nie mamy szans dotrzeć do miejsca obozowego za przełęczą przed zmrokiem. Ale przecież mamy czołówki, ciepłe ubrania i zapas jedzenia. Tylko płynów za mało (na tej lodowej pustyni brak źródeł wody, a powiedzcie sami ile litrów wody można dźwigać ze sobą? Nie jestem w stanie opisać tych szesnastu godzin wędrówki. Lodowy krajobraz wokół nas. Pięknie, tajemniczo i groźnie. Do wschodu słońca świadomość, że możemy zginąć zamarzając, w ciągu słonecznych godzin dnia – że wskutek zbyt długiego przebywania na tej wysokości, po zmroku – że grozi nam atak dzikich zwierząt. Gdy ktoś naprawdę źle się czuje walczysz o każdy jego krok. Prośbą, szantażem, groźbą. W końcu zostajesz zołzą (w najlepszym wypadku), wredną cholerą (zazwyczaj) a nawet wdupowłazem (dla tych którzy kolegę olali a potem maja ci za złe, że ten przeżył). Krótko mówiąc: lekko nie jest. Ale jak mawia Tomek „Ninja nie musi być mądra, Ninja musi być twarda”. Jednak po kilkunastu godzinach takiej szarpaniny nawet Ninja ma dość. Gdy nocą (nasi koledzy już smacznie śpią w namiotach) szukamy wioski, okazuje się, że na spotkanie wyszedł nam przewodnik z kilkoma tragarzami. Naprawdę się cieszę. Trzymają Jutra pod ręce i prowadza do obozowiska – prosto do energetycznego ogniska. Jurek jest z siebie dumny. Szczególną radością napełnia go przekonanie, że chłopcy okazują mu szacunek za to, czego dokonał. Ja jestem szczęśliwa, że wszyscy żyjemy, że nikomu nic się nie stało i jutro znowu będziemy wędrować razem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz