skąd się wzięłam?

Moje zdjęcie
Jestem śliwką. Tworzono juz teorie, że śliwka była owocem grzechu pierworodnego, a nawet że jego przyczyną. Cóż... w dziecięcym wierszyku do fartuszka spadła gruszka, spadły grzecznie dwa jabłuszka a śliweczka... spaść nie chciała! Bo ja zawsze muszę po swojemu :D
Kiedyś przeczytałam, że każda podróż oznacza pewną filozofię życia, jest jakby soczewką, w której ogniskują się nasze marzenia, potrzeby, niepokoje. Co nas łączy, tych którzy wracamy do domu tylko po to, by przepakować plecak i wrócić na szlak, to fakt nieposiadania dostatecznej ilości pieniędzy, które umożliwiłyby realizację planów. Ostatecznie jednak nie ma to większego znaczenia, ponieważ prześladujący nas demon włóczęgi sprawia, że wbrew logice i zdrowemu rozsądkowi i tak ruszamy w nieznane, nie dopuszczając przy tym myśli o niepowodzeniu swojej wyprawy. Instynkt wędrowania jest silniejszy od nas samych i choć skazujemy się na ryzyko utraty życia, walkę z samotnością, nierzadko zimno i głód, to robimy to... Człowiek nie jest w stanie żyć, gdy przeżywa coś takiego. Jedyne co nam pozostaje, to po prostu zapakować plecak i być gotowym do Drogi...


Prowadź nas drogą prostą Drogą tych, których obdarzyłeś dobrodziejstwami; nie zaś tych, na których jesteś zagniewany, i nie tych, którzy błądzą.

Keep us on the right path. The path of those upon whom Thou hast bestowed favors. Not (the path) of those upon whom Thy wrath is brought down, nor of those who go astray.

اهْدِنَا الصِّرَاطَ الْمُسْتَقِيمَ صِرَاطَ الَّذِينَ أَنْعَمْتَ عَلَيْهِمْ غَيْرِ الْمَغْضُوبِ عَلَيْهِمْ وَلَا الضَّالِّينَ

czwartek, 20 stycznia 2011



10 stycznia, poniedziałek – 15 stycznia, sobota

No i niestety znowu słabiej się czuję. Antybiotyki zdecydowanie działały, ale gdy się skończyły – znowu mi gorzej. Dlatego w piątek znowu byłam u lekarza i zaczęłam nowa serię leków. Jeszcze dłuższa i jeszcze mocniejszą. Do tego dawka uderzeniowa na noc. Masakra. Nie mam apetytu ale zmuszam się do jedzenia, bo lekarz straszył mnie kroplówką. Łukasz staje na głowie, by urozmaicić mi dietę, dostarczyć składników niezbędnych mnie a nie dożywiać pasożytów. Swoja drogą ciekawe jak on opisze to na swoim blogu  Przy okazji fajnego ma bloga, polecam: WWW. wostrogach.blogspot.com . Moja aktywność ogranicza się do podstawowych funkcji życiowych. Przestałam nawet prać i zmywać podłogę. Dla takiego szopa pracza jak ja to tragedia. Udało mi się przez tydzień obejrzeć kilka filmów (dzięki mjemu towarzyszowi, który zadbał o lekkie filmy w kategorii ostatnie megaprzeboje oraz napisy po polsku) i przeczytać dwie ksiązki Donicowej (rewelacyjne lekkie kryminały z akcją osadzona we współczesnej Moskwie). Jednak laptop w podróży to rzecz niezastąpiona, nieprzeceniona i wszechstronna w spełnianiu potrzeb i zachcianek.
Szkoda, że tak leżę bezczynnie. Miasto ma ciekawą historię. W XIII w. w konsekwencji najazdu chana mongolskiego Kubilaja plemiona tajskie przeniosły się na te tereny z południowych Chin. Ich władca, Mangrai założył w roku 1262 pierwszą stolicę w Chiang Rai, a po zwycięstwie nad Monami zbudował w roku 1292 nową stolicę swego królestwa, zwanego Lanna. Z tego okresu pochodzi wiele wspaniałych watów, świątyń buddyjskich w tzw. stylu lannajskim. W 1556 Chiang Mai zostało zdobyte przez Birmańczyków i odzyskane przez Taksina dopiero w 1775 roku. W roku 1900 region ten został przyłączony do królestwa Syjamu.
Jest tu wiele do zwiedzenia. W obrębie murów miejskich Chiang Mai znajduje się 36 watów (świątyń buddyjskich), a w okolicy aż 300. Najważniejsze: Wat Chiang Man z 1297 roku, Wat Phra Singh (1345), Wat Chedi Luang (1411), Wan Suan Dok, Wat Jet Yot (1455) i Wat Phra That.
Miasto stanowi również bazę wypadową do trekkingu w pobliskie góry, w których można zwiedzić wioski górskich plemion Akha, Lahu, Hmong, Mien, Karen i Lisu.
Na razie to wszystko poza moim zasięgiem. Jedyna atrakcją dla mnie jest fotografowanie i kręcenie filmików z tatuowania Łukasza (we wtorek). W tej buddyjskiej świątyni, której nazwy zapamiętać nie sposób, wykonuje się tatuaże metoda tradycyjną. To bardzo stara metoda, nazywana bambusową – obecnie bambus zakończony jest stalową końcówką. Skóra nakłuwana jest bardzo płytko, nie jest rozdzierana i raniona jak w metodzie maszynowej. Dzięki temu lepiej się goi (nawet w cztery dni), nie boli tak bardzo i nie robią się rany, które mogą zniszczyć tatuaż. Co więcej, stosuje się barwnik dziwnie odporny na blaknięcie. Nawet po wielu latach tatuaże wyglądają na nowe. Nawet jeśli barwnik nieco rozlewa się pod skórą, to kropeczki się łączą i dzięki temu wizerunek wygląda z czasem lepiej i lepiej. Zapewne dlatego metoda ta stała się bardzo popularna wśród gwiazd np Hollywoodu, które przyjeżdżają do Tajlandii specjalnie by zrobić sobie tatuaż (np Angelina Iolie). Tylko, że gwiazdy płacą po kilkanaście tysięcy zlotych w profesjonalnych studiach a my znajdujemy się w starej świątyni, gdzie mnich błogosławi, przyjmuje dary (donację w wysokości 50 – 200 zł w zależności od wielkości tatuażu, ale raczej jest to oplata symboliczna) i wykonuje pracę na specjalnym podeście w otoczeniu figurek Buddy oraz ołtarzy ofiarnych. Potem jeszcze chucha, odmawia specjalne modlitwy i tłumaczy czego od teraz nie wolno (np posiadacz sakralnego antycznego tatuażu nie może pluć do toalety – nie mam pojęcia dlaczego, jeść węży i psów – a to szkoda!). Filmik z tatuowania na facebooku zamieścił mój towarzysz. Ja kręciłam :D i pewnie dlatego tak mi się podoba.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz