Ze wszystkich nurkowisk w okolicy najbardziej podobało nam się na P. Postanawiamy tam zatem popłynąć jeszcze raz. Wymeldowujemy się z hotelu, ale przesympatyczny właściciel proponuje, żebyśmy zostawili plecaki. Bardzo nam to pasuje, bo chcemy jeszcze wrócić na neta a potem stąd bliżej na przystań (z drugiej plaży trzeba wziąć taksówkę za kilka złotych).
Po południu Łukasz siedzi u Indyjczyka na necie (to się nazywa uzależnienie), a ja próbuję uniknąć poparzeń słonecznych nie rezygnując z piasku i wody. Ludzie wokół mają ciekawe pomysły. Jakaś para gra sobie w plażowego ping-ponga. A obok chłopak czyta w wodzie książkę. Nad powierzchnię wystaje mu tylko głowa i ręka z rzeczoną książką. Wieczorem mam okazje z nim porozmawiać – chwali się, że to pierwsza książka, jaką czyta w życiu. Jest z Norwegii.
Był w Polsce, bo akurat trafił na tanie bilety, i zdziwił się, że mamy plaże i… tanie piwo! Podróżuje sam, ale jest tak roztrzepany, że zostawił na ławce przy mnie bardzo drogi aparat fotograficzny (nota bene próbując wsiąść do nie swojego autobusu) i gdy zwracam mu uwagę, że cos zostawił śmieje się, że tak stracił już aparat w Indiach.
Jeżeli coś mnie jeszcze dziwi w podróży, to ludzie tacy jak on. I ta druga dziewczyna, ale o niej to nawet nie mam siły pisać.
Wieczór spędzamy objadając się w miasteczku pysznym malajskim jedzeniem w lokalnych, czyli rozsądnych, cenach. Restauracje na wyspie są niestety bardzo drogie, ale jedzenie tutejsze jest tak pyszne, że trzeba mieć naprawdę bardzo dużo samozaparcia, żeby zmusić się do zupek chińskich.
Noc ponownie spędzamy komfortowym autobusie do Kuala Lumpur. Rozkładane, szerokie siedzenia pozwalają się wyspać. Nawet Łukasz nie może narzekać na brak przestrzeni. Tylko ta klimatyzacja zamrożona w pozycji „minus sto”… Wożę ze sobą, poza koszulą, dwie bluzki z długim rękawem, specjalnie do klimatyzowanych autobusów. I grube skarpety. I oczywiście saronga. A Łukasz ma nawet grubą, zimowa czapkę i mi pożycza swój kapelusz.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz