Niedzielę spędziłam w Warszawie pod opieką mojego duchowego brata, wprowadzając małe zamieszanie wśród wspólnoty palotyńskiej, swoimi pomysłami na podróże. Zdążyłam się jeszcze załapać na
otwarcie stadionu narodowego. Od „narodowego” oczekiwałabym więcej, ale jak się nie ma co się lubi, to się lubi, co się ma. Przykro tylko, że wszelkie venty na narodowym oznaczają paraliż połowy miasta, bo zamykane są ulice w sąsiedztwie. Odnoszę tez wrażenie, że sam stadion to nadal niedoróbka, ale piłka nożna nie jest moja pasją, więc pozostawiam tę rzecz specjalistom.
Poniedziałek spędziłam w samolotach i na lotnisku we Frankfurcie. No tak jest jak się kupuje bilety w ostatniej chwili. Nareszcie miałam czas, by poczytać cos o Maroku. Okazało się jednak, że źle skopiował mi się przewodnik LP oraz słownik angielsko – arabski. Cóż, podróżowanie bez planu i przygotowania ma swój niewątpliwy urok, zatem WITAJ PRZYGODO!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz