skąd się wzięłam?

Moje zdjęcie
Jestem śliwką. Tworzono juz teorie, że śliwka była owocem grzechu pierworodnego, a nawet że jego przyczyną. Cóż... w dziecięcym wierszyku do fartuszka spadła gruszka, spadły grzecznie dwa jabłuszka a śliweczka... spaść nie chciała! Bo ja zawsze muszę po swojemu :D
Kiedyś przeczytałam, że każda podróż oznacza pewną filozofię życia, jest jakby soczewką, w której ogniskują się nasze marzenia, potrzeby, niepokoje. Co nas łączy, tych którzy wracamy do domu tylko po to, by przepakować plecak i wrócić na szlak, to fakt nieposiadania dostatecznej ilości pieniędzy, które umożliwiłyby realizację planów. Ostatecznie jednak nie ma to większego znaczenia, ponieważ prześladujący nas demon włóczęgi sprawia, że wbrew logice i zdrowemu rozsądkowi i tak ruszamy w nieznane, nie dopuszczając przy tym myśli o niepowodzeniu swojej wyprawy. Instynkt wędrowania jest silniejszy od nas samych i choć skazujemy się na ryzyko utraty życia, walkę z samotnością, nierzadko zimno i głód, to robimy to... Człowiek nie jest w stanie żyć, gdy przeżywa coś takiego. Jedyne co nam pozostaje, to po prostu zapakować plecak i być gotowym do Drogi...


Prowadź nas drogą prostą Drogą tych, których obdarzyłeś dobrodziejstwami; nie zaś tych, na których jesteś zagniewany, i nie tych, którzy błądzą.

Keep us on the right path. The path of those upon whom Thou hast bestowed favors. Not (the path) of those upon whom Thy wrath is brought down, nor of those who go astray.

اهْدِنَا الصِّرَاطَ الْمُسْتَقِيمَ صِرَاطَ الَّذِينَ أَنْعَمْتَ عَلَيْهِمْ غَيْرِ الْمَغْضُوبِ عَلَيْهِمْ وَلَا الضَّالِّينَ

czwartek, 16 lutego 2012

Wtorek, 31 stycznia

Około pierwszej w nocy wylądowałam w Casablance. Nareszcie Afryka! Tylko jakoś tak… zimno!!! A nawet rzekłabym, że bardzo zimno. Naczytałam się jak trudno przechodzi się odprawę na tym lotnisku, a tu zaskoczenie: po kwadransie było po wszystkim. No i po co? Teraz trzeba
czekać na pierwszy transport publiczny.
Przynajmniej port lotniczy w Casablance miałam przygotowany: gdzie jest informacja turystyczna, gdzie kantory a gdzie stacja kolejowa. Autobusy ponoć też są, ale nikt ich tu nie widział. Pierwsze kroki skierowałam do informacji turystycznej, ale okazało się, że dziewczęta mówią po arabsku i francusku, po angielsku znają zaledwie kilka słów. Nie mają żadnych materiałów promocyjnych, ale są bardzo uśmiechnięte i nadzwyczaj zadowolone z siebie – jak na tę porę doby. Bankomat natomiast działa bez zarzutu – w przeciwieństwie do mnie, bo mylę się jeszcze przy przeliczaniu wartości. Na szczęście na początek wybieram za mało, a nie za dużo, co łatwo daje się naprawić.

No więc jestem w Afryce. Drugi raz w życiu. Tylko tym razem bez planu. Bez znajomości języka. I sama. Zupełnie spokojna. Wiem, że dobrze robię. Czuję, że wydarzy się to, co ma się wydarzyć. Teraz czekam na wskazówki…

Gdy tak sobie podrzemuje w oczekiwaniu świtu pojawia się chłopak z wielkim plecakiem, rozkłada karimatę i pakuje się do śpiwora. Czyżby jechał w góry o tej porze roku?! Robi mi się raźniej, bo już wiem, że backpakersi tez tu przybywają. Do tej pory widziałam tylko eleganckich bogatych i biegnących dokądś. Jak ci dwaj Polacy, którzy przylecieli tu na jakąś konferencję. Na 36 godzin. Szkoda, że nie będą mogli zobaczyć tego pięknego kraju. Tak właśnie wtedy myślę. Bo już wiem, że będzie mi się tutaj podobało.



O czwartej nad ranem ruszają pociągi. Dostrzegam na tablicy połączenie do Marrakeszu. A więc wszystko jasne. Kupuje bilet i dostaje instrukcję po francusku, ale zapominam wyjaśnić, że niczego nie rozumiem. I tak dobrzy ludzie się mną zajmą a szczęśliwy los zadba o resztę.

Pociągi przypominają nasze składy osobowe, tylko podróżni to raczej middle class. Okazuje się bowiem, że pociągi w tym kraju są trzy razy droższe niż autobusy, wiec po prostu nie wszystkich na nie stać. Jest makabrycznie zimno, ale nie jestem jeszcze pewna czy to kwestia temperatury na zewnątrz, czy mojego niewyspania. W każdym razie, gdy otwieram oczy vis a vis siedzą zachuszczone panie a za oknem wstaje świt. Akurat mijamy jakieś wydmy, więc widok jest pocztówkowy. Czarne sylwetki karawany na piasku z ogromnym afrykańskim słońcem w tle. Nie mam jednak sił, by sięgnąć po aparat. Ponownie zapadem w sen z tym właśnie obrazem pod powiekami: Afryka, Afryka…


Marrakesz, wbrew oczekiwaniom, nie wita mnie tłumem naganiaczy. Spokojnie i kulturalnie zasięgam informacji, bo pora jest już przyzwoita (minęła ósma). Z ogromną radością zakupuję swoja pierwszą marokańska herbatę. Będzie mi towarzyszyła tutaj każdego dnia – mocna, słodka i gorąca. Znajomością kilku słów po arabsku osiągam sympatię kierowcy autobusu, który pokazuje mi jak trafić na Medynę – stara dzielnicę zazwyczaj pełną tanich hotelików. Moja wędrówka w ich poszukiwaniu trwa trochę, ale nie jest to doświadczenie męczące. Przyzwyczajam się powoli do arabskiej gadatliwości, wylewności i chęci niesienia pomocy. Ostatecznie, po odwiedzeniu kilku przybytków różnej maści, zostałam dopadnięta przez sympatycznego pana, który wyjaśnił, ze widzi, iż jestem inna od rzeszy turystów, bo staram się respektować ich kulturą i mówić po arabsku, wiec lepiej mi będzie w takim miejscu jak do berberski. Zaprowadził mnie do uroczego domostwa, gdzie poznałam Abdula. Jedno spojrzenie w jego oczy i wiedziałam, ze ma do czynienia z człowiekiem o ogromnym doświadczeniu. Nie tylko wskazał mi najtańszy chyba nocleg w mieście, ale także długo rozmawiał ze mną o tym co chcę robić w Maroku, dzięki czemu zrozumiałam sama na czym mi zależy. Wiedziałam już, że nie chce siedzieć w mieście tylko ruszyć na pustynie, że nie w tłumie rozkrzyczanych turystów, ale w małej grupie, że chce pozjeżdżać na nartach z wydmy i powłóczyć się, niekoniecznie na wielbłądach, bo te już mi z lekka obrzydły. Umówiłam się z nim, ze jeśli zbierze 4-osobowa grupę na safari to ruszę z nimi i to w przyzwoitej cenie (stargowałam oczywiście 30%).

Z polecenia Abdula pierwszym miejscem jakie odwiedziłam w Marrakeszu był znajdujący się naprzeciwko hoteliku hamam. Hamam z natury rzeczy jest instytucja wyjątkową. Ale ten był wyjątkowy zupełnie, gdyż spotkałam tam Zarę (jej imię oznacza kwiat), co rozpoczęło lawinę wydarzeń, które odmieniły mnie, moja podróż a zapewne także moje życie…


Zara jest dziewczyna z Sahary. Wyjechała do Włoch i tam poznała swojego obecnego męża Gianniego. Gdy tylko ja zobaczyłam, od razu poczułam, że chcę z nią porozmawiać. Musiałyśmy się jednak nieźle nagimnastykować, bo ona zna arabski, włoski i francuski; ja –inne. Uśmiechając się, machając rękami, pisząc palcem po ścianie i wsłuchując się w swoje glosy porozumiałyśmy się, że mieszkamy w tym samym hoteliku. Wróciłyśmy zatem razem i tak już zostało do wieczora. Z Giannim toczyłam niekończące się dyskusje o religiach, w szczególności islamie, o filozofii, zdrowym życiu, relacjach z ludźmi, małżeństwie, wychowaniu dzieci, sztuce arabskiej i innych równie ważnych sprawach, których możliwości wyrażenia po angielsku w sobie nigdy nie przeczuwałam.

Niejako przy okazji, między posiłkami, spacerując po mieście odwiedziliśmy kilka miejsc, które sobie wynotowałam. W końcu to czwarte pod względem wielkości miasto w Maroku, uchodzące za stolicę południowej części kraju. Ktoś nazwał je bramą do czarnej Afryki. Niestety dla mnie okazało się mało afrykańskie. Jakieś takie plastykowe, masowoturystyczne i zeuropeizowane. Może moje oczekiwania są już inne. Zmanierowane? Nie, po prostu wiem czego szukam. Autentyczności. A tego tu niewiele.
Marrakesz leży u podnóża Atlasu Wysokiego, na średniej wysokości 465 metrów. To miasto nazywane jest stolicą handlu, ponieważ przybywają tu liczni kupcy ze swoim towarem. Ma się wrażenie że handluja wszyscy, wszędzie i wszystkim. Oczywiście obiekty zdjęć także SA na sprzedaż. Dziękuję, poszukam sobie czegoś autentycznego. Na tradycyjnym suku (targu) na tutejszej medinie, można też kupić barwne materiały, lśniącą biżuterię, korzenne przyprawy oraz przedmioty codziennego użytku. Ja uparcie kupowałam sok świeżo wyciskany z pomarańczy a także napoje z owoców. Po południu rozstawia się tu kilkadziesiąt straganów z jedzeniem. Popularna atrakcją są zaklinacze węży.


Niejako przy okazji, między posiłkami, spacerując po mieście odwiedziliśmy kilka miejsc, które sobie wynotowałam. W końcu to czwarte pod względem wielkości miasto w Maroku, uchodzące za stolicę południowej części kraju. Ktoś nazwał je bramą do czarnej Afryki. Niestety dla mnie okazało się mało afrykańskie. Jakieś takie plastykowe, masowoturystyczne i zeuropeizowane. Może moje oczekiwania są już inne. Zmanierowane? Nie, po prostu wiem czego szukam. Autentyczności. A tego tu niewiele.
Marrakesz leży u podnóża Atlasu Wysokiego, na średniej wysokości 465 metrów. To miasto nazywane jest stolicą handlu, ponieważ przybywają tu liczni kupcy ze swoim towarem. Ma się wrażenie że handluja wszyscy, wszędzie i wszystkim. Oczywiście obiekty zdjęć także SA na sprzedaż. Dziękuję, poszukam sobie czegoś autentycznego. Na tradycyjnym suku (targu) na tutejszej medinie, można też kupić barwne materiały, lśniącą biżuterię, korzenne przyprawy oraz przedmioty codziennego użytku. Ja uparcie kupowałam sok świeżo wyciskany z pomarańczy a także napoje z owoców. Po południu rozstawia się tu kilkadziesiąt straganów z jedzeniem. Popularna atrakcją są zaklinacze węży.

Sercem Marakeszu jest plac Dżemaa el-Fna znajdujący się w najstarszej części miasta, gdzie wieczorami koncentruje się życie miasta. Tu, jak głoszą przewodniki maści wszelakiej, „rozpoczynają się codzienne występy ulicznych artystów, popisy fakirów i zaklinaczy węży, akrobatów i kuglarzy. Można tu także zjeść oryginalną, lokalną potrawę lub zakupić tropikalne owoce”. Spacerowałam po placu i jego przyległościach godzinami, dzięki doskonalej znajomości arabskiego Gianni zawsze potrafił nas wyprowadzić z tego labiryntu. Nie skusiłam się jednak na żadne zakupy. Tylko naciskałam spust migawki.
Nad placem góruje XII - wieczny meczet Kutubijja, którego wieża jest najwyższym punktem miasta. Niestety nie mogłam wejść do środka. Poczekałam aż moi przyjaciele skończą modlitwy na zewnątrz. Świątynia stanowi klasyczny przykład architektury marokańsko - andaluzyjskiej.


Na mojej krótkiej liście miejsc do zobaczenia znalazły się jeszcze bogato zdobione grobowce rodzin sułtanów z dynastii Saadytów oraz imponująca medresa Ben Jusufa. O ile wstęp do medresy okazał się płatny (60 dh, czyli prawie 30 zł), więc zrezygnowałam, to grobowce zachwyciły mnie ponad wszelką miarę. Cudne arabeski, które Gianni dla mnie rozszyfrowywał, sprawiły że zapragnęłam nauczyć się tego języka. Poczułam jak istotne dla zrozumienia kultury i religii odwiedzanych miejsc jest czytanie literatury w języku oryginału. Czytywałam Koran po polsku z ciekawości, ale prostolinijne stwierdzenie Włocha, że przecież musiał się nauczyć arabskiego, by czytać swoją świętą księgę, wygłoszone tonem nie znającym wątpliwości, okazało się dla mnie prawdą, przed którą moje kolana ugięły się z szacunkiem.


Gdy wieczorem byłam już pewna że Gianni zna odpowiedzi na wszystkie moje pytania jeszcze zanim je zadam czy choćby je sobie pomyślę, zasiedliśmy przy kolacji, wymieniając na pożegnanie adresy. Małżonkowie spojrzeli na siebie, wymienili kilka uwag i mąż Zary powiedział „Magdaleno, nie potrzebujesz żadnej wycieczki z biura podróży. Powinnaś pojechać autobusem do Mhamid. TAM ZNAJDZIESZ WSZYSTKO, CZEGO POTRZEBUJESZ.”
Tak to się zaczęło.

5 komentarzy:

  1. jestem pelna podziwu dla twojej odwagi mag -spontanicznego skoku w samolot do afryki - ja na razie zrobilam tak w stosunku do granady, andalusia -nie boje sie podrozowac sama w europie ale na afryke jeszcze sie nie porwalam-zdecydowanie dodajesz mi odwagi!
    podejrzewam ,ze hammam podzialal na ciebie oczyszczajaco i dal ci klarowne spojrzenie na to co chcesz w maroku zobaczyc i doswiadczyc-czytajac twoje wpisy czuje poniekad jakbym widziala cie tam z daleka...
    pozdrawiam,zee

    OdpowiedzUsuń
  2. Muszę przyznać, że miałam wątpliwości odnośnie singielki w Afryce Ale ujawniłam je na Fb i zaskejpował doi mnie Łukasz, którego poznałam kiedyś w Egipcie, a który właśnie wrócił (do Londynu) z Maroka. Rozwiał moje obawy kilkoma ciepłymi słowami i postanowiłam zaufać głosowi który krzyczał w mej duszy JEEEEEDŹ!
    Dzięki Łukaszu :*

    OdpowiedzUsuń
  3. Dobrze miec takich "podpowiadaczy" i "uspokajaczy" duszy-:)! znaczy to poznawaj ludzie, poznawaj ich jak najwiecej i wsluchuj sie w to co mowia- mam takie bardzo dziwne doswiadczenie po ostatniej rozmowie z toba wczoraj na temat jednej rzeczy , ktora chodzio za mna od dluzego czasu-ale to moze kiedys na priv-dosc niespotykane i subtelne-:)))
    pozdrawiam cieplo, zee

    OdpowiedzUsuń
  4. wkradly sie chochliki literowki- oczywiscie poznawaj ludzi i , rzecz ktora chodzi za mna-:)

    OdpowiedzUsuń
  5. Zee
    wszystko co potrafiłabym ująć w słowa, by wyrazić jak wiele mam szczęścia że Cię spotkałam na swojej drodze - wiesz, a czujesz znacznie więcej...
    Hamdullah!

    OdpowiedzUsuń