13 lutego, niedziela
Wstaliśmy grubo przed świtem, by zobaczyć jak wioska rybacka budzi się do życia. Przyznaję, że to jedna z tych chwil, gdy docenia się towarzystwo w czasie podróży. Wprawdzie trudno takiego towarzysza dobudzić rano, ale za to spacerując w jego towarzystwie czuję się bezpieczna. Dzięki temu mogę zobaczyć rzeczy, miejsca i wydarzenia, których nie zobaczyłabym podróżując sama. Tak jak wioska czy targ rybny o świcie.
Tyle tam owoców, ryb i innych stworów morskich! Była nawet tanaka – zmielony proszek z kory specjalnego drzewa służący tutaj do ochrony przed słońcem.
O 10:00 czekamy grzecznie na autobus, który ma nas zawieźć do stolicy. Przyjeżdża spóźniony trzy kwadranse. Okazuje się zresztą, że to nie ten. Bo nasz był pełny i już pojechał. No a ten ma popsutą klimatyzację (przy naszych siedzeniach oczywiście nie ma okien, więc jesteśmy skazani na uprzejmość współpasażerów). Autobus wlecze się niemiłosiernie, zatrzymuje się na postoje w drogiej restauracji i jakimś sklepie ze słodyczami, na który najwyraźniej wszyscy czekali, bo jest mocno reklamowany w okolicy. Do Yangonu dojeżdżamy o zmroku. Jeszcze spacerujemy po mieście, jemy kolację i niemałym wysiłkiem drukujemy bilet lotniczy w kawiarence internetowej. Samolot mamy wcześnie rano, więc na wszelki wypadek jedziemy na lotnisko już wieczorem w celu przeczekania w Sali odpraw. Jednak ku naszemu największemu zdziwieniu jedyne lotnisko międzynarodowe w tym kraju jest zamykane na noc! No więc CO MY MAMY ZROBIĆ?! Przemiła obsługa informuje nas, że tutaj nie możemy zostać (a próbowaliśmy rozłożyć się pokotem pod bramą) a 100 metrów dalej jest hotel. Niestety cena wynosi 30 dolarów! Za kilka godzin? Odpowiedź jest szokująca: cena zawiera śniadanie i… transfer na lotnisko!
Wracamy na lotnisko, ale tam definitywnie nie chcą nas przenocować. Łukasz podejrzewa, że za włóczenie się po okolicy mogą nas aresztować (pamiętam informację z któregoś z portali, że w okolicy znajduje się więzienie i turystom nie wolno się tak po prostu włóczyć samopas). Ostatecznie wleczemy się ciemnymi ulicami nocą w poszukiwaniu taniego hotelu. Udaje nam się jednak trafić tylko do równie drogiego jak ten poprzedni. Tu jednak, dzięki zdolnościom negocjacyjnym naszej dwójki, nocujemy za 10 dolarów. Menadżerka chyba na dugo zapamięta parę biedaków z Europy (bo nie sadzę, by pamiętała gdzie dokładnie leży kraj o egzotycznej nazwie Polska).
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz