4 marca, piątek
O świcie docieramy do Sihanoukville – nadmorskiej miejscowości o niemożliwej do zapamiętania, ani wymówienia nazwie. Korzystamy z taksówek motorowych (czyli jedziemy motorami) by znaleźć miejsce do spania. Bungalowy na samej plaży, o których myśleliśmy wcześniej (tak nam się podobało na Koh Phangan!) okazały się niewiarygodnie drogie, ale już 50 metrów dalej luksusowy pokój dla dwojga (w Europie nigdy bym o takim nie zamarzyła) kosztował 12 dolarów. Stwierdziliśmy, że tu stać nas na ten luksus. Był Internet i restauracja z przepysznym jedzeniem (bagietki z czosnkiem na gorąco! zupa dyniowa! zupa cebulowa! sałatka z owoców morza – to tylko kilka wybranych pozycji) w cenach z lokalnego marketu (na obiad dwudaniowy z napojami wydawaliśmy wspólnie maksymalnie 6 dolców) z nienaganną, elegancką i przesympatyczną obsługą. Gdyby nie fakt, że plaża znajdowała się tuż obok, można by nie ruszać się z hotelu. Bo nawet woda mineralna i piwo były tu tańsze niż w sklepie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz