skąd się wzięłam?

Moje zdjęcie
Jestem śliwką. Tworzono juz teorie, że śliwka była owocem grzechu pierworodnego, a nawet że jego przyczyną. Cóż... w dziecięcym wierszyku do fartuszka spadła gruszka, spadły grzecznie dwa jabłuszka a śliweczka... spaść nie chciała! Bo ja zawsze muszę po swojemu :D
Kiedyś przeczytałam, że każda podróż oznacza pewną filozofię życia, jest jakby soczewką, w której ogniskują się nasze marzenia, potrzeby, niepokoje. Co nas łączy, tych którzy wracamy do domu tylko po to, by przepakować plecak i wrócić na szlak, to fakt nieposiadania dostatecznej ilości pieniędzy, które umożliwiłyby realizację planów. Ostatecznie jednak nie ma to większego znaczenia, ponieważ prześladujący nas demon włóczęgi sprawia, że wbrew logice i zdrowemu rozsądkowi i tak ruszamy w nieznane, nie dopuszczając przy tym myśli o niepowodzeniu swojej wyprawy. Instynkt wędrowania jest silniejszy od nas samych i choć skazujemy się na ryzyko utraty życia, walkę z samotnością, nierzadko zimno i głód, to robimy to... Człowiek nie jest w stanie żyć, gdy przeżywa coś takiego. Jedyne co nam pozostaje, to po prostu zapakować plecak i być gotowym do Drogi...


Prowadź nas drogą prostą Drogą tych, których obdarzyłeś dobrodziejstwami; nie zaś tych, na których jesteś zagniewany, i nie tych, którzy błądzą.

Keep us on the right path. The path of those upon whom Thou hast bestowed favors. Not (the path) of those upon whom Thy wrath is brought down, nor of those who go astray.

اهْدِنَا الصِّرَاطَ الْمُسْتَقِيمَ صِرَاطَ الَّذِينَ أَنْعَمْتَ عَلَيْهِمْ غَيْرِ الْمَغْضُوبِ عَلَيْهِمْ وَلَا الضَّالِّينَ

poniedziałek, 4 kwietnia 2011

27 marca, niedziela

Luang Prabang to jednak nie tylko świątynie, ale też – a może przede wszystkim – natura. Zwiedzanie okolicznych wiosek, czy to spacerem, rowerem czy skuterem, to przyjemność sama w sobie. Dlatego zaplanowaliśmy na dzis wypożyczenie skutera i przejażdżkę po okolicy. Uznaliśmy, że włóczęga na własną rękę, to tak naprawdę najlepsza rzecz, jaką możemy sobie zafundować. Przygotowałam się sumiennie. Trasy podróży można podzielić na dwa rodzaje. Wszystko w zależności przez którą rzekę zdecydujemy się przedostać, bo Luang Prabang wciśnięte jest pomiędzy główną rzekę Laosu –Mekong, oraz Nam Khan, będącą jej bezpośrednim dopływem. Informacja turystyczna jest w weekendy nieczynna a nigdzie nie ma map, więc znalazłam materiały w Internecie, zapisałam je na karcie w telefonie i na lapku, część przerysowałam; wytyczyłam trasę. Znaleźliśmy motor, ale przy podpisywaniu umowy okazało się, że MUSIMY zostawić paszporty w zastaw. Zazwyczaj wystarcza jakiś dokument lub kaucja. Niestety, paszportów to my nikomu nie zostawimy. Moja wściekłość zdawała się nie mieć granic. Najgorsze dla mnie było to, że zrobiło się już za późno na wykupienie jakiejś wycieczki. Z drugiej strony pogoda się popsuła, więc pocieszałam się, że to lepiej, iż zostaliśmy w miasteczku.


Co tu robić w Luang Prabang? LP ma do zaoferowania atrakcje, takie jak pół- lub całodzienna jazda na słoniu, kąpiel ze słoniem, karmienie słonia, i ogólnie wszystko słoniopodobne, spływ kajakiem bądź trekking. Na to nie mieliśmy ochoty. Wszystko to już było.

Wybraliśmy się na zwiedzanie świątyń. Wdrapujemy się na wzgórze Phu Si, ale tutejsze waty ani widoki nie powalają nas na kolana. W przewodniku wyczytaliśmy, że najpiękniejszym watem w Luang Prabang jest Xieng Thong. Z podziwem wpatruję się w szklane, kolorowe mozaiki na ścianach świątyń, przyglądam się złotym figurkom Buddy. Miasto jest jednak smutne, spowite chmurami niczym kołderka otulone do spania.

Robimy sobie zatem rajd po agencjach turystycznych i dowiadujemy się o możliwości dotarcia do granicy z Tajlandią autobusem. Po analizie sytuacji te właśnie opcje wybieramy. Nie mamy ochoty ponownie spędzić wielu godzin na łodzi, gdy wokół deszcz i wiatr.

Postanawiamy zrealizować plan zrobienia czegoś bardzo miłego dla siebie. Oczywiście – tradycyjny masaż i łaźnia ziołowa. W wyborze miejsca zdaje się na Łukasza – to on jest specjalista w tej dziedzinie. I musze przyznać, że wybrał doskonale. Nie jakieś ekskluzywne miejsce, bez duszy i charakteru, ale właśnie cos bardzo lokalnego, choć polecanego w przewodnikach.

Drewniany stary dom. Ciemne drewno robi zawsze wrażenie starości. Na przestrzeni przypominającej werandę lub niezabudowane piętro zasłony z grubego lny w kolorze piaskowym. Dyskretna, nastrojowa muzyka. Drewniane stoliki z takimi fotelami, herbatą zieloną i zapach ziół w powietrzu. Szafki na przechowanie ubrań i bagażu z ociosanego drewna. Czuję się zrelaksowana na sam widok. Przebieramy się w sarongi, dostajemy także małe ręczniczki na głowę i wchodzimy do sauny. Właściwie to powinnam napisać „do sauen”, bo są dwie – wielkości komórki, z zasłonami uszczelniającymi wejście, z mnóstwem pary o zapachu przeróżnych ziół, mroczne niczym pieczary, osobno dla kobiet a osobno dla mężczyzn. Przyszliśmy o dobrej porze, bo jesteśmy sami. Ale trochę tak nieswojo siedzieć samemu w mroku, w wysokiej temperaturze i jeszcze wyższej wilgotności. Po przerwie na lodowaty prysznic i gorącą herbatę pojawiają się jednak kolejne osoby i następną turę spędzam już w towarzystwie jakiejś Azjatki. W ciemnościach słyszę jak na ławeczce obok mnie dziewczyna sapie, mruczy i drapie się intensywnie. To taki rodzaj peelingu – skrobie się po całym ciele, wydając okropne odgłosy. W następnej przerwie Łukasz opowiada, że w części męskiej dzieje się to samo. Tymczasem ludzi przybywa. Widać, że sauna jest tu bardzo popularna wśród turystów z Tajlandii (można nawet płacić w tajskich batach). Trzecia runda odbywa się już w małym ścisku, ale co najważniejsze – w gwarze! Przyszło kilka dziewcząt, które gadają jak nakręcone, chodzą tam i z powrotem… na szczęście ja już wychodzę.

Teraz idziemy na masaż. Masaż laotańskijest znakomitym pomysłem na odpoczynek. Nie jest to masaż erotyczny (są rzecz jasna i takie miejsca, ale nie na widoku i nie oficjalnie, łatwo je zresztą poznać) – i każdy kto z takim zamiarem podejdzie do typowego domu świadczącego masażowe usługi, może się srodze rozczarować. Masaż to ok. godzinna, nieustająca maltretacja wszystkich mięśni ciała: wyginanie, wyciąganie, rwanie, bicie, walenie i tym podobne przyjemności. Czyli to, co w wersji podstawowej już znamy. Al. etym razem Łukasz zamówił masaż z olejkiem a ja ziołowy, tzn połączony z nacieraniem ziołami. Za pomoca czegoś przypominającego gąbkę, a będącego gałgankiem wypełnionym specjalna mieszanka ziół, maczanym co chwila w gorącej wodzie, cale ciao nacierane jest tą rozgrzewająca kompozycją (konieczna jest uprzednia sauna). Umysłem pojąć tego nie sposób, ale to naprawdę działa i człowiek czuje się po tym jak nowo narodzony. Powiem więcej, dopominałam się, żeby dziewczyna masowała mocniej, więc zmachała się i sapała jak lokomotywa. Natomiast ja po godzinie czułam się jak młody bóg.


Wieczorny Luang Prabang rozświetlony jest kolorowymi światłami i neonami licznych restauracji i pubów. Wszędzie tłumy turystów. Główna ulica zamienia się w „night market”, czyli nocny targ. Można tu kupić wszystko: torby, torebki, torebeczki, maskotki, jedwabne szale, t-shirty, obrazki, pościel, obrusy.... to sprzedaje się tu pod hasłem „rękodzieło”. Jednak powtarzalność tych wyrobów „rękodzielniczych”, wydaje mi się wątpliwa. To chyba jak z naszymi „bieszczadzkimi” rzeźbami na Solinie – wyrób made in China. Rzadko spotyka się tu panie, które cos plotą czy wyszywają. Zazwyczaj tylko siedzą i zagadują turystów.
Najciekawsze, jak zawsze, są boczne uliczki, gdzie stoją stragany z jedzeniem. Grillowane kurczaki, ryby, mięsa gotowane w rozmaitych sosach, duszone warzywa, pierożki, a wszystko pachnie tak aromatycznie… Oczywiście jemy wszystko, co wygląda interesująco, czyli np. skórę świni na słodko w sezamie. Jednak największym hitem okazują się sajgonki. Ja lubię te smażone, a Łukasz świeże. śmiejemy się jak to możliwe, że jeszcze niedawno nie wiedzieliśmy, że sajgonki występują w różnych postaciach. No i niezastąpione, wszechobecne bagietki Można powiedzieć, że francuscy kolonizatorzy w tym przypadku zrobili kawał dobrej roboty i to co Laos może im zawdzięczać to właśnie kuchnia.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz