skąd się wzięłam?

Moje zdjęcie
Jestem śliwką. Tworzono juz teorie, że śliwka była owocem grzechu pierworodnego, a nawet że jego przyczyną. Cóż... w dziecięcym wierszyku do fartuszka spadła gruszka, spadły grzecznie dwa jabłuszka a śliweczka... spaść nie chciała! Bo ja zawsze muszę po swojemu :D
Kiedyś przeczytałam, że każda podróż oznacza pewną filozofię życia, jest jakby soczewką, w której ogniskują się nasze marzenia, potrzeby, niepokoje. Co nas łączy, tych którzy wracamy do domu tylko po to, by przepakować plecak i wrócić na szlak, to fakt nieposiadania dostatecznej ilości pieniędzy, które umożliwiłyby realizację planów. Ostatecznie jednak nie ma to większego znaczenia, ponieważ prześladujący nas demon włóczęgi sprawia, że wbrew logice i zdrowemu rozsądkowi i tak ruszamy w nieznane, nie dopuszczając przy tym myśli o niepowodzeniu swojej wyprawy. Instynkt wędrowania jest silniejszy od nas samych i choć skazujemy się na ryzyko utraty życia, walkę z samotnością, nierzadko zimno i głód, to robimy to... Człowiek nie jest w stanie żyć, gdy przeżywa coś takiego. Jedyne co nam pozostaje, to po prostu zapakować plecak i być gotowym do Drogi...


Prowadź nas drogą prostą Drogą tych, których obdarzyłeś dobrodziejstwami; nie zaś tych, na których jesteś zagniewany, i nie tych, którzy błądzą.

Keep us on the right path. The path of those upon whom Thou hast bestowed favors. Not (the path) of those upon whom Thy wrath is brought down, nor of those who go astray.

اهْدِنَا الصِّرَاطَ الْمُسْتَقِيمَ صِرَاطَ الَّذِينَ أَنْعَمْتَ عَلَيْهِمْ غَيْرِ الْمَغْضُوبِ عَلَيْهِمْ وَلَا الضَّالِّينَ

poniedziałek, 4 kwietnia 2011

28 marca, poniedziałek


Osobom, które lubią wstać o świcie, Luang Prabang też coś oferuje – Fresh Market, lub jak kto woli market poranny, na którym oprócz masy warzyw i wyrobów mięsnych, dostaniemy takie rarytasy, jak zwłoki szczura lub węża. Niestety do ugotowania w domu. Nie mamy jak gotować, więc z mięs musimy zrezygnować.
Około szóstej odbywa się codzienny marsz mnichów buddyjskich, którym okoliczni mieszkańcy klęcząc oferują jedzenie za darmo. Oczywiście poczytałam o tym obyczaju.

W wielu krajach buddyjskich, w tym także w Laosie, istnieje tradycja, która każe mnichom, codziennie rano obejść miejscowość, w której znajduje się ich klasztor i przyjąć od wiernych datki, głównie w postaci jedzenia, ale także pieniędzy i innych dóbr. Kiedyś, jedzenie otrzymane podczas porannej zbiórki, było jedynym jedzeniem, które mnisi mogli danego dnia spożyć. Dziś klasztory wspomagają się zakupami w sklepach, ale tylko za pieniądze otrzymane od wiernych.
Cała ceremonia wygląda tak, że bardzo wcześnie rano, wszyscy (przewodnik w Birmie opowiadał, że jeden mnich zawsze musi zostać w klasztorze) mnisi z miejscowego klasztoru i świątyń, idą w szeregu (czasem bardzo długim), jeden za drugim, w odpowiedniej kolejności, w milczeniu, i ustaloną trasą obchodzą dużą część miasta i okolicznych wiosek. Wierni już na nich czekają w różnych miejscach na trasie przemarszu, z przygotowanymi darami i jedzeniem, na przykład ugotowanym ryżem. Każdy mnich trzyma mnisią miskę i gdy przechodzi obok wiernego, zostaje obdarowany małą porcją jedzenia.
Moje oczekiwania oczywiście były takie, że wydarzenie jest bardzo fotogeniczne, z uwagi na wspaniałe kolory mnisich szat oświetlone porannym słońcem. Obejrzałam sobie mnóstwo pocztówek i zdjęć z takiego pochodu i bardzo chciałam zrobić podobne zdjęcie. Ale potem poczytałam relacje ludzi, którzy jak ja przybyli do Luang Prabang zwiedzeni wyobraźnią.

To prawda, że mnisi wpisani są w krajobraz Laosu jak świątynie buddyjskie. Dla rodziny to zaszczyt jeżeli syn lub córka, bo i tak bywa, wybierze życie mnisze, mimo, że wiąże się ono z ubóstwem. To prawda że każdego dnia, przed świtem, mnisi ze wszystkich świątyń wychodzą na ulice miasta. Ludzie ustawiają się wtedy przy chodnikach i przechodzącym mnichom wręczają ryż, warzywa, owoce. Całe to wydarzenie wydaje się tajemnicze i mistyczne jak i szalenie fotogeniczne. To musi wyglądać niesamowicie! Tak myślałam. A potem przeczytałam o tych, którzy byli zawiedzeni, bo to takie normalne, bo za dużo ludzi, bo to atrakcja turystyczna. Cóż, pomyślałam i uznałam, że i tak chcę to zobaczyć! O 5:30 rano zrywamy się z łóżek, żeby zdążyć na ten niesamowity mnisi pochód. Wychodzimy na ulicę i jest tak jak się spodziewałam. Widzimy kilku miejscowych, czekających na chodniku z darami dla mnichów, a wokół plącze się już sporo turystów. Między nimi krążą handlarze, sprzedający ryż zawinięty w bananowe liście: „kup garść ryżu i nakarm mnicha” przyjmuje to z lekkim oburzeniem. A potem pojawiają się mnisi. Miejscowi pokazują skąd można robic zdjęcia a turyści i tak skaczą dookoła. Wygląda to żałośnie. Zastanawiam się czy tez chcę robić zdjęcia. Ich codzienny obowiązek stał się najzwyklejszą atrakcją turystyczną. Mam wrażenie, że z tradycji nic tu nie zostało i że oni chodzą po to, by robić im zdjęcia, by turyści tu przyjeżdżali, by mieszkańcy na nich zarabiali.


Wracamy na kawę do hotelu. Po śniadaniu wymeldowujemy się. Resztę dnia spędzamy nad Mekongiem. Już sama nazwa rzeki jest dla wielu niezwykle egzotyczna. Mekong jest najdłuższą rzeką na Półwyspie Indochińskim, czwartą w Azji i dziewiątą na świecie, której źródła znajdują się w górach Tangla na Wyżynie Tybetańskiej. Mekong przepływa przez wiele państw regionu w tym: Chiny, Laos, Kambodżę, Wietnam oraz częściowo wyznacza granicę Laosu z Tajlandią oraz Mianmą (Birmą). Podobno rzeka wygląda szczególnie dostojnie w sierpniu w szczycie pory deszczowej. Wahania poziomu wód w dolnym odcinku mogą wtedy wynosić nawet 12 metrów. Dolny bieg Mekongu stanowi najważniejszy szlak komunikacyjny w Indochinach, a statki morskie dopływają nawet do stolicy Kambodży - Phnom Penh.



Po południu wypogodziło się na tyle, że spacerujemy wśród wiosek po drugiej stronie rzeki Nam Khan. Takie wioski są największą atrakcją Laosu. W większości domy budowane są na palach, kryte strzechą i pozbawione elektryczności. W drodze do granicy, jadąc wieczorem po drodze pozbawionej asfaltu i widząc przebijające się przez plecione ściany domostw płomienie świec ma się wrażenie, że człowiek cofnął się w czasie o kilkaset lat. Zresztą droga ta dopiero jest w budowie, więc to chyba nowość, że w ogóle jeżdżą tu autobusy. Ten klasy VIP wygląda mi zupełnie na lokalny i jak lokalny często się psuje. Dużym przeżyciem jest przejazd przez górskie tereny północnego Laosu. Laos jest krajem bardzo biednym. Kilkanaście lat temu należał do grona najbiedniejszych państw świata. W kraju jest niewiele dróg asfaltowych, a przejazd nawet główną trasą kajuto koszmar. Zastanawiamy się jak to wygląda w porze deszczowej, ze względu na liczne osuwiska ziemi i nieraz trudne do przebycia bajora.


Pomimo tych wszystkich trudności Laos potrafi zauroczyć swą egzotyką, przyrodą, bajkowymi wioskami i zabytkami. Opuszczam ten kraj z uczuciem niedosytu, ale tęskni mi się już za Tajlandią. Nie zobaczyłam wszystkiego, co zaplanowałam, ale tłumaczę sobie, że pogoda nie sprzyjała, więc nie miałam na to wpływu. Nie zobaczyłam wodospadu Kuang Si, w którym chciałam się wykapać. Podobno jednak sam wodospad nie jest jakiś szczególny, ale kaskady w dalszej części rzeki bardzo ładnie się prezentują i są świetnym miejscem na piknik. Cóż, wodospad jak wodospad – widziałam inne. Jaskiń mi nie żal – nie jestem typem grotołaza. Ale żałuję, że nie odwiedziłam Centrum Ratunkowego Niedźwiedzi, znajdującego się w pobliżu wodospadu. Mieszka tam spora grupka czarnych niedźwiedzi azjatyckich, zwanych księżycowymi, odratowanych z przemytu i czarnego rynku. Niektóre z nich pozbawione są jednej z kończyn.
Niedźwiedzie, które zostały uwolnione z rąk oprawców, pozostają w Centrum do końca życia, bo same nie poradziłby sobie w środowisku naturalnym. Każdy niedźwiedź ma tu nadane imię, a na tablicach informacyjnych opisana jest historia każdego z nich oraz krótka charakterystyka.
Zawiedzona jestem trochę turystycznością Laosu. Wymarzyłam go sobie jako kraj zapomniany i nieodkryty – jak jest lansowany. Okazał się bardzo prosty do podróżowania, przepełniony turystami gotowymi zapłacić każdą cenę, więc drogim. Droższym niż Kambodża czy Tajlandia. Najbardziej podobało mi się na południu, szczególnie w Tadlo. Spotkałam się z opinią, że Laos jest nudny i można tu tylko imprezować. Zważywszy na ceny laolao – dobry pomysł. Ale lepiej wsiąść na skuter i ruszyć w wioski z dala od turystycznego zgiełku…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz