skąd się wzięłam?

Moje zdjęcie
Jestem śliwką. Tworzono juz teorie, że śliwka była owocem grzechu pierworodnego, a nawet że jego przyczyną. Cóż... w dziecięcym wierszyku do fartuszka spadła gruszka, spadły grzecznie dwa jabłuszka a śliweczka... spaść nie chciała! Bo ja zawsze muszę po swojemu :D
Kiedyś przeczytałam, że każda podróż oznacza pewną filozofię życia, jest jakby soczewką, w której ogniskują się nasze marzenia, potrzeby, niepokoje. Co nas łączy, tych którzy wracamy do domu tylko po to, by przepakować plecak i wrócić na szlak, to fakt nieposiadania dostatecznej ilości pieniędzy, które umożliwiłyby realizację planów. Ostatecznie jednak nie ma to większego znaczenia, ponieważ prześladujący nas demon włóczęgi sprawia, że wbrew logice i zdrowemu rozsądkowi i tak ruszamy w nieznane, nie dopuszczając przy tym myśli o niepowodzeniu swojej wyprawy. Instynkt wędrowania jest silniejszy od nas samych i choć skazujemy się na ryzyko utraty życia, walkę z samotnością, nierzadko zimno i głód, to robimy to... Człowiek nie jest w stanie żyć, gdy przeżywa coś takiego. Jedyne co nam pozostaje, to po prostu zapakować plecak i być gotowym do Drogi...


Prowadź nas drogą prostą Drogą tych, których obdarzyłeś dobrodziejstwami; nie zaś tych, na których jesteś zagniewany, i nie tych, którzy błądzą.

Keep us on the right path. The path of those upon whom Thou hast bestowed favors. Not (the path) of those upon whom Thy wrath is brought down, nor of those who go astray.

اهْدِنَا الصِّرَاطَ الْمُسْتَقِيمَ صِرَاطَ الَّذِينَ أَنْعَمْتَ عَلَيْهِمْ غَيْرِ الْمَغْضُوبِ عَلَيْهِمْ وَلَا الضَّالِّينَ

poniedziałek, 4 kwietnia 2011

25 marca, piątek
Dzień spędzamy w stolicy. Ale nie na zwiedzaniu tylko na pasieniu się. Jak już pisałam Vientiane, jak na stolice, jest bardzo spokojne, bez zgiełku i hałasu typowego dla dużych miast. Kilka ciekawych zabytków, które już obejrzeliśmy i urokliwy brzeg Mekongu. Mieliśmy jechać oglądać Buddów, ale po nocnym przejeździe nie mieliśmy już na to ochoty. Można było zatem wziąć dzienny autobus na północ, ale po tym co się naczytałam o trasie uznałam, że łatwiej będzie ją znieść w nocy, bo może uda się nawet kimnąć. Dzień przeznaczyliśmy zatem na szwendanie się po bazarach typu wszelakiego, domach handlowych i wylegiwaniu się w cieniu przyświątynnych drzew. No i na konsumpcję nieskończonej ilości bagietek z tuńczykiem, serem, warzywami i sosami będącymi najwyższej klasy specjalnością lokalną.


Dwa dni w drodze nie były jednak stracone! W Pakse zafundowałam sobie wizytę u fryzjera a w Vientiene u kosmetyczki. I od razu poczułam się taka zadbana :D



Wieczorem byłam już tak zmęczona, że najbardziej hardkorowa droga nie była w stanie powstrzymać mnie przed zaśnięciem. Łukasz miał z tym trochę kłopotu, ale kiedy natknął się w bagażu na butelkę z drinkiem, bez zastanowienia wypił moje zdrowie i zapadł się w objęcie Morfeusza równie skutecznie co i ja. Postanowiliśmy zawierzyć kunsztowi kierowcy („ach ci azjatyccy kierowcy! To wybitni specjaliści! Mają swoją własną filozofią jazdy, która okazuje się tak bardzo skuteczna!”) i nie obserwować drogi.
Autobus mknie wąską drogą, która w pewnym momencie przestaje w ogóle przypominać drogę, tyle w niej dziur. Skręcamy w lewo, jedziemy w górę, teraz ostro w prawo i jeszcze bardziej ostro w lewo i w dół, a potem znów w górę i w prawo, w lewo i w prawo i w dół i w lewo i w górę i… jeszcze raz to samo! Podobno w dzień widoki za oknem co jakiś czas zapierają dech w piersiach, a jednocześnie bezlitosne serpentyny ściskają żołądek i nie pozwalają nacieszyć się górskim pejzażem. Cóż, dobrze, że jedziemy w ciemnościach. Tego co widzę w światłach mijanych samochodów i oświetleniu domostw i tak mi wystarczy. Kiedy docieramy do Luang Prabang jesteśmy zmęczeni jeszcze bardziej niż wczoraj.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz