skąd się wzięłam?

Moje zdjęcie
Jestem śliwką. Tworzono juz teorie, że śliwka była owocem grzechu pierworodnego, a nawet że jego przyczyną. Cóż... w dziecięcym wierszyku do fartuszka spadła gruszka, spadły grzecznie dwa jabłuszka a śliweczka... spaść nie chciała! Bo ja zawsze muszę po swojemu :D
Kiedyś przeczytałam, że każda podróż oznacza pewną filozofię życia, jest jakby soczewką, w której ogniskują się nasze marzenia, potrzeby, niepokoje. Co nas łączy, tych którzy wracamy do domu tylko po to, by przepakować plecak i wrócić na szlak, to fakt nieposiadania dostatecznej ilości pieniędzy, które umożliwiłyby realizację planów. Ostatecznie jednak nie ma to większego znaczenia, ponieważ prześladujący nas demon włóczęgi sprawia, że wbrew logice i zdrowemu rozsądkowi i tak ruszamy w nieznane, nie dopuszczając przy tym myśli o niepowodzeniu swojej wyprawy. Instynkt wędrowania jest silniejszy od nas samych i choć skazujemy się na ryzyko utraty życia, walkę z samotnością, nierzadko zimno i głód, to robimy to... Człowiek nie jest w stanie żyć, gdy przeżywa coś takiego. Jedyne co nam pozostaje, to po prostu zapakować plecak i być gotowym do Drogi...


Prowadź nas drogą prostą Drogą tych, których obdarzyłeś dobrodziejstwami; nie zaś tych, na których jesteś zagniewany, i nie tych, którzy błądzą.

Keep us on the right path. The path of those upon whom Thou hast bestowed favors. Not (the path) of those upon whom Thy wrath is brought down, nor of those who go astray.

اهْدِنَا الصِّرَاطَ الْمُسْتَقِيمَ صِرَاطَ الَّذِينَ أَنْعَمْتَ عَلَيْهِمْ غَيْرِ الْمَغْضُوبِ عَلَيْهِمْ وَلَا الضَّالِّينَ

czwartek, 5 maja 2011

17 kwietnia, niedziela

Dziś wstaję o szóstej rano, by przygotować wszystko do całodziennej wycieczki po wyspie. Najtrudniejszym zadaniem jest dobudzenie Łukasza, czyli kierowcy. Ostatecznie pozwala się wyciągnąć z ramion Morfeusza około ósmej. Wypożyczamy motor (teraz już trudniejszy w obsłudze, częściowo manualny) i jedziemy poznawać wyspę. Jeździ się znakomicie, bo nie mamy ze sobą ciężkich plecaków a Łukasz prowadzi coraz lepiej.
No więc rano niebo było zaszyte chmurami, ale przynajmniej nie padało.
Gwoździem programu miały być małpki wyraki, o których poznaniu marzyliśmy od dawna. Są to maleńkie zwierzątka o zabawnym wyglądzie, gdyż mają nieproporcjonalnie duże oczy i długie kończyny, do swojego małego tułowia. Długość ich ciała waha się między 10 a 15 centymetrów. Pojechaliśmy specjalnie kilkadziesiąt kilometrów przez dżungle do Sanktuarium Traserów.
Tu obejrzeliśmy film o ich życiu a potem przewodniczka zabrała nas na spacer po ogrodzonym terenie, gdzie pokazywała nam, najczęściej śpiące, wyraki. Prowadza nocny tryb życia, więc nie wykazywały ani chęci do zabawy, ani do pozowania nam do zdjęć. Trochę byliśmy zawiedzeni (Łukasz specjalnie tym, że nie było ładnych pamiątek!), ale los okazał się dla nas łaskawy. Na drodze, którą obraliśmy do Czekoladowych Wzgórz, natknęliśmy się na coś w rodzaju mini zoo. Wstęp także kosztował peso (3 zł) a zobaczyłam (i obfotografowałam) wielkiego pawia, maleńkiego wyraka (z bliska), orły, jastrzębie, białego pytona (potrzymałam go na rekach ale zdjęcia nie wyszły najlepiej), emu i dzikie świnie. Moja potrzeba spotkań z dzikimi zwierzętami została jak na razie zaspokojona.


Innym ciekawym miejscem do zobaczenia są Wzgórza Czekoladowe, czyli wypiętrzenia koralowej skały. Zostały nazwane czekoladowymi wzgórzami gdyż podczas pory suchej zmieniają barwę z zielonej na brązową. Są jednym z najbardziej znanych symboli Filipin. Jedziemy tam w sznurze busów turystycznych serpentynami pod górkę, robiąc przerwy gdy zaczyna się ulewa.


Jeżeli wierzyć w legendę opowiadana przez mieszkańców wyspy Bohol na Filipinach, okrągłe wzgórza położone w centrum wyspy to łzy olbrzyma Arogo, który wylał je, kiedy jego ukochana o imieniu Aloya, nie odwzajemniwszy jego uczucia, zachorowała i umarła.
Inna legenda mówi, że dwóch olbrzymów starło się w walce, obrzucając się kamieniami. A kiedy obaj się zmęczyli, pogodzili się i razem opuścili wyspę.
Są to tylko opowieści, ale prawda jest, że choć zbudowane z wapienia, różnią się jednak zasadniczo od innych form tego typu, gdyż prawdopodobnie nie posiadają żadnego systemu jaskiń czy podziemnych korytarzy, spotykanych zazwyczaj w rejonach wapiennych.

Wzgórza (ogółem jest ich 1268 na obszarze 50 km2) wznoszą się ciasno jedno obok drugiego, zupełnie jak stogi siana na łące. Niektóre są owalne, inne stożkowate. Porośnięte są nierówno trawą, która w porze deszczowej jest jasnozielona. W porze suchej, która trwa od lutego do marca, gorące słońce wysusza ją i wtedy przybiera barwę czekoladowobrązową. Tej barwie właśnie wzgórza zawdzięczają swą nazwę.


Znalazłam naukowe wytłumaczenie jak powstały, ale nie jestem pewna czy prawdziwe. Brzmi ono tak: Mniej więcej dwa miliony lat temu powierzchnia Boholu znajdowała się pod powierzchnią płytkiego morza. Podobne do obbecnie porastających wybrzeża wyspy rafy koralowe były źródłem osadzania się połamanych falami korali i fragmentów muszli otaczając żywą rafę. Równocześnie następowało wypiętrzanie terenu, które powodowało że coraz większe obszary rafy znajdowały się ponad wodą. Przetaczające się fale przynosiły nowe szczątki rafy przyklejające się chętnie do już istniejących. Tak powstały zalążki stożków, składające się z cienkich warstw. Ponieważ fragmenty korali i muszli składają się głównie z węglanu wapnia podlegają erozji podobnie jak skały wapienne. Deszcze przez setki tysięcy lat wypłukiwały warstwową konstrukcję . Woda miała tendencję do formowania strumieni w zagłębieniach, tak więc głębsze partie podlegały szybszemu wypłukiwaniu niż szczyty. W końcu podstawy stożków zostały także wypłukane, a pierwotna koralowa materia pozostała tylko na zboczach. Tak powstało 1268 stożków w ich obecnym kształcie.


Zwiedzanie tych wzgórz ogranicza się jednak do wejścia na platformę widokową. Mnóstwo Filipińczyków na wakacjach, czyli rozwrzeszczani zakupowicze z gadżetami w postaci wszelkiej maści urządzeń elektronicznych. Na szczęście my podróżowaliśmy motorem, więc zatrzymywaliśmy się gdzie chcieliśmy i kiedy chcieliśmy. Widoki dosłownie zapierały dech w piersiach, wiec zatrzymywać chcieliśmy się co chwila…


Uznaliśmy, że do zachodu słońca zostało jeszcze sporo czasu, więc wrócimy dookoła trasa wzdłuż morza. Najpierw otaczały nas zielone wzgórza (czyli że niby te czekoladowe), pola ryżowe i maleńkie wioski z niesamowitymi kościołami. A potem pojawił się drogowskaz, że będzie szczyt. Jaki szczyt skoro wokół tylko pagórki? A jednak! Całkiem wysoko się wdrapaliśmy, choć nasz motor nie dał tego po sobie poznać. Zjazd w stronę morza – niezapomniany.


Trasa wzdłuż morza dostarczyła nam wielu wrażeń i materiału do zdjęć. Uroczo jest zatrzymać się w małym miasteczku na obiad przy lokalnym stoisku z grillem, pogawędzić z ludźmi. No i oczywiście podziwiać zachód słońca ciągle jadąc w jego stronę.


Jakby tego wszystkiego było nam mało –pojechaliśmy jeszcze poszukać przeprawy na Cabilao. Oznacza to, że jeździliśmy nocą po jakichś mostach między wysepkami, po wioskach, pytaliśmy na migi o porty i promy. A potem niezmiernie długo wracaliśmy do miasta. Następnego dnia chcieliśmy jeszcze trochę pojeździć na motorze, pofotografować rybaków wracających z połowów, ale okazało się, że te miejsca, gdzie plecy tracą swoją szlachetna nazwę zbuntowały się przeciwko temu pomysłowi stanowczo i definitywnie. Zresztą wcale się im nie dziwię.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz