skąd się wzięłam?

Moje zdjęcie
Jestem śliwką. Tworzono juz teorie, że śliwka była owocem grzechu pierworodnego, a nawet że jego przyczyną. Cóż... w dziecięcym wierszyku do fartuszka spadła gruszka, spadły grzecznie dwa jabłuszka a śliweczka... spaść nie chciała! Bo ja zawsze muszę po swojemu :D
Kiedyś przeczytałam, że każda podróż oznacza pewną filozofię życia, jest jakby soczewką, w której ogniskują się nasze marzenia, potrzeby, niepokoje. Co nas łączy, tych którzy wracamy do domu tylko po to, by przepakować plecak i wrócić na szlak, to fakt nieposiadania dostatecznej ilości pieniędzy, które umożliwiłyby realizację planów. Ostatecznie jednak nie ma to większego znaczenia, ponieważ prześladujący nas demon włóczęgi sprawia, że wbrew logice i zdrowemu rozsądkowi i tak ruszamy w nieznane, nie dopuszczając przy tym myśli o niepowodzeniu swojej wyprawy. Instynkt wędrowania jest silniejszy od nas samych i choć skazujemy się na ryzyko utraty życia, walkę z samotnością, nierzadko zimno i głód, to robimy to... Człowiek nie jest w stanie żyć, gdy przeżywa coś takiego. Jedyne co nam pozostaje, to po prostu zapakować plecak i być gotowym do Drogi...


Prowadź nas drogą prostą Drogą tych, których obdarzyłeś dobrodziejstwami; nie zaś tych, na których jesteś zagniewany, i nie tych, którzy błądzą.

Keep us on the right path. The path of those upon whom Thou hast bestowed favors. Not (the path) of those upon whom Thy wrath is brought down, nor of those who go astray.

اهْدِنَا الصِّرَاطَ الْمُسْتَقِيمَ صِرَاطَ الَّذِينَ أَنْعَمْتَ عَلَيْهِمْ غَيْرِ الْمَغْضُوبِ عَلَيْهِمْ وَلَا الضَّالِّينَ

czwartek, 2 września 2010







18 sierpnia, środa
Rano umawiamy się z Alim, że zostaniemy u niego jeszcze jedna noc i jedziemy do indyjskiej ambasady. Złożenie dokumentów zajmuje nam kilka godzin (!), zaś uprzejma pani informuje nas, że po odpowiedź mamy się zgłosić w następnym tygodniu (za osiem dni, gdy wszystkie źródła podają, iż trwa to do trzech dni). Gdy zadzwonimy, okaże się, że termin został przesunięty o kolejnych kilka dni.
Ali zaproponował nam wspólny wyjazd w jego rodzinne strony. Z radością z tej propozycji korzystamy. Wyjazd wczesnym rankiem, a właściwie jeszcze nocą – by uniknąć stania w korkach.

19 sierpnia, czwartek
Ciemną nocą ruszamy na północ. Gdy w ciemnościach opuszczamy Teheran widzimy ludzi wybierających się w okoliczne góry czwartek to tutaj jak nasza sobota). Wyruszają bardzo wcześnie, bo później upał stanie się nie do zniesienia. Droga (stara, czasem zatarasowują ją lawiny skalne, zdarzało się nawet, że kamienie spychały autobusy w przepaść) jest niezwykle widokowa. Co jakiś czas zatrzymujemy się na herbatę, np. w lesie, który jest tutaj ewenementem i atrakcją turystyczną lub przy wodospadzie.
Jedziemy do Babool i Baboolsad. Tam witamy się z licznymi przyjaciółmi Alego. Zwiedzanie zaczynamy od wizyty w Dari Kandeh – wioska w której jest dom starszej pani Mukaranneh. Jej historię poznaliśmy już pierwszego dnia pobytu u Alego. Starsza pani, bita przez męża, przeciętna gospodyni domowa, której syn podjął studia malarskie. Gdy skończyła 80 lat, dzieci sprzedały krowę, nie wiedząc, że starsza pani była z nią silnie związana emocjonalnie. Wtedy coś w niej pękło i zaczęła malować. Musicie wiedzieć, że było to wówczas w Iranie surowo zabronione (dziś znowu mówi się o zamknięciu szkół muzycznych i innych artystycznych. Maluje więc najpierw w sławojce (by nikt tego nie widział), potem w kuchni. Nic nie potrafi jej powstrzymać. W końcu syn pokazuje jej prace swojemu profesorowi. Ten organizuje jej wystawę w najlepszej teherańskiej galerii (oddając jej swój termin!). Mukaranneh okazuje się największym odkryciem ostatnich lat. Staje się popularna, jest zapraszana na spotkania, ma wystawy w najlepszych galeriach. Kobiety z jej wioski Ida w jej ślady i także zaczynają malować. Gdy umiera, w jej domu powstaje muzeum a wioska staje się symbolem twórczości malarskiej. Często urządzane są tu biennale, warsztaty itp.

Potem z przyjacielem Alego – Hadim i jego żoną jedziemy na spotkanie z człowiekiem, który wraz z rodzina postanowił obejść świat pieszo. Swój projekt nazwał GodLifeGod i szeroko opowiada nam o swoich poglądach filozoficznych (wyłożył je w 218 tomowym dziele), jednak nie znajduje naszego zrozumienia. Dla mnie największą atrakcja było to, ze po raz pierwszy w życiu jedliśmy figi i potrzebowaliśmy instrukcji obsługi.

Zamierzamy pojechać nad Morze Kapijskie, ale zatrzymujemy się Babuoolsad, by spotkac się z przyjaciółmi Alego: sławnym rzeźbiarzem Behrouz Amiri Rad, jego synem- Kowe, bratem – Sjawasz, Kjalasz, żoną – Fati (Fateme – arabskie). Podziwiamy pracownie i fantastyczny dom z ogrodem. Zapadł zmrok więc spieszymy się na party – w sąsiednim mieście Kardikolah. Behzare, którego poznaliśmy rano, jest mścicielem dużej firmy, produkującej gaśnice. W lecie zorganizował wyjazd integracyjny dla swoich pracowników. Celem było zdobycie góry Kaczka w Turcji. Myślałam, że w Iranie imprezy są zabronione. Ale okazuje się, że krewni i przyjaciele Alego to coś w rodzaju opozycji politycznej. Trafiamy więc jako goście honorowi na regularną imprezę, z wystrojonymi kobietami, znakomitym jedzeniem, głośna muzyką i alkoholem. Jest piwo bezalkoholowe i nielegalnie pędzony bimber (obrzydliwy). Najpierw oglądamy godzinny film z wyjazdu i nie możemy się nadziwić jak ci potrafią się znakomicie bawić, śpiewać i tańczyć gdy tylko mina granicę. Behzare prosi nas, byśmy zabrali glos. Ja mówię po polsku (co wzbudza wiele radości), Tomek tłumaczy na francuski a nasza nowa koleżanka na farsi.
Żona Behzare, Sudi, przynosi nam przepyszne kebaby i jeszcze przeprasza za skromne jedzenie. To ponoć taki lokalny obyczaj. Ich córki – Awe, Awisza są tutejszymi gwiazdami. Wystrojone w sposób iście amerykański, niestety nie mówią w żadnym języku obcym.
Na nocleg zapraszają nas do swojego domu i nie sposób się wymówić. Powiem tylko, że nie spodziewałam się takiego luksusu. Na opowiedzenie o jedzeniu zaś brakuje słów w języku polskim.

20 sierpnia, piątek
To dzień wolny od pracy i wolno się go celebruje – szczególnie po imprezie. Atrakcją była wizyta z Awiszą i jej przyjaciółką u wróżki – Piszu. Zdjęć robić nie mogłam, nie rozumiałam też o czym mówią. Piszu wróżyła z kart i fusów z kawy (w filiżance i na serwetce). Dało się wyczuć, że ich rozmowie towarzyszy wiele emocji: smutek, obawy i śmiech. Ona na potwierdzenie swoich słów stuka mocno palcem w kartę, pokazuje plamy z fusów - jakby to była nauka ścisła. Uśmiecha się pocieszając dziewczęta, czasem groźnie przemawia, przekonuje, o cos pyta a wówczas one opowiadają jej całe historie. Jest jak starsza siostra, psychoterapeuta; udziela rad jak żyć, uczy.

Po obiedzie (pychota!) oglądamy irańskie piosenki w telewizji, potem Sudi uczy mnie irańskiego tańca, ale chyba nie najlepiej mi idzie. Bardzo mi się to wszystko podoba, więc podarowali nam płytę DVD zespołu Rastak.
Wieczorem odwiedzamy malarza – Ahmad Nasrolahi, zwiedzamy jego pracownię, a potem zabieramy go na imprezę u Behrouza Amiri Rad. Nieczęsto mam okazje obcować z bohemą, więc ta noc na długo zapadnie mi w pamięci.
Potrawy jakie zaserwowano to: oliwki w sosie – Zejtun (oliwki) parwade, mięso – dżahu babun, wódka Arad. Goście to przyjaciele: pani doktor – Saler, Mr Pejder, Mr Huseni i Szida oraz Behzare i Sudi. Wszyscy są artystami, więc ktoś recytuje swoje nowe wiersze, ktoś robi artystyczne zdjęcia. Muzyka jest ekstatyczna jak atmosfera tego wieczoru. Język nie stanowi bariery komunikacyjnej. Jako goście honorowi wpisujemy się gospodarzowi na ścianie (obok najsławniejszych malarzy tego kraju). Potem oczywiście śpimy u gospodarzy.

21 sierpnia, sobota
Sobota w Iranie to jak u nas poniedziałek. Weekend się skończył, ale Ali nie spieszy się do pracy. Zostajemy więc jeszcze nad morzem. Zachwyciłam się Morzem Kaspijskim w Azerbejdżanie, ale tutaj to zupełnie co innego. Plaże jakieś małe, brudne i kamieniste. Pogoda – wilgotno, chłodnawo i słońca nie widać. A najgorsze – kraj islamski i obowiązuje segregacja płciowa. Z trudem znajdujemy plaże dla kobiet, bo ja się oczywiście uparłam, że kapać się będę. Próbowałam nagrać filmik z tej plaży, ale tylko zdenerwowałam obsługę, wiec po prostu wam opowiem (dały się ubłagać na zdjęcie, ale tak, żeby żadnej kobiety widać nie było). No wiec zorganizowane jest to tak, że kawałek plaży wchodzący kilka metrów w morze odgrodzony został czymś, co przypomina namiot cyrkowy, tyle, że zdezelowany i bez dachu. W środku przestrzeń około 40 metrów, z czego połowę, czyli środek zajmuje kłębiący się tłum kobiet: w czadorach, w dżinsach i koszulkach, w bikini i toples. Kobiety mogą siedzieć na piasku, a nawet wchodzić do wody do głębokości… bioder! Gdy przyjdzie większa fala, to zdarza się, że są całe mokre. Po prostu niesamowite. Nigdy nie mają okazji pływać (w dużych miastach są baseny dla kobiet). Miejsce jest po prostu okropne, ale dziewczęta i tak są szczęśliwe, że mogą korzystać z morza. Powtarzają, że dobrze, że nie żyją w Afganistanie.
Trudności miałam nie tylko z kąpielą, ale także z kupieniem napoju. Wszyscy po kryjomu piją na plaży, ale w sklepie nikt sprzedać nie chce. Jedziemy więc na drzemkę i przekąski u rodziny Alego – siostry: Zchrozouli, gdzie poznajemy ojca (90 lat), który nadal jeździ na rowerze! Obiadowe danie to wywar z gotowanego mięsa i ziemniaków
Wracając do Teheranu mijamy najwyższą górę Iranu: Damalwan. Nad drogą dostrzegam jakies dziwne nawisy betonowe – to odprowadzacze wody z góry.
Zatrzymujemy się na zakup dań do domu: kasz (makaron, fasola, zioła) w różnych wersjach.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz