28 listopada, niedziela
Łukasz odwiedza swojego lekarza. Dostaje znowu jakieś antybiotyki (co potwierdza, że nasza decyzja o zejściu z gór była słuszna). Ja urywam się na kobiece zakupy. Poszalałam w sklepach z kosmetykami, „troszkę” poszperałam w ciuszkach ale w Pokarze wybór niewielki. Postanawiam sobie odbić w stolicy.
Siedzę sobie w letniej sukience na trawce nad jeziorem i łapie sygnał z pobliskiej kafejki – wielokrotnie tam bywałam, więc laptop sam się loguje. Kradnę sygnał i przeżywam rozkosz rozmów z przyjaciółmi. W Polsce śniegi i wiatr. Mogę tylko przesłać nieco gorąca i wierzyć, że ciepłe myśli stopią zaspy. Po godzinie przychodzi Łukasz i robi mi żartobliwe wyrzuty, że nie zapłaciłam za neta. Ale gdy siada na ławeczce obok i słońce ogrzewa mu twarz, przestaje mieć pretensje…
Uparłam się na zwiedzanie, ale Łukasz nie ma ochoty na dalekie wycieczki. Jedziemy do podziemnego wodospadu. Okazuje się, że mój towarzysz podróży miał rację –nie było warto.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz