29 listopada, poniedziałek
O świcie opuszczamy hotel i jedziemy na dworzec autobusowy mamy bilet na najtańszą wersje autobusu turystycznego do Katmandu. Wszystkie startują o 7:00, więc mamy okazję przyjrzeć się różnym typom turystów. Wielu pozuje na backpekersów, ale większość z nich zdradza słabość do nieumiarkowanego wydawania sporawych sum na nieistotne szczegóły. Jeżeli kogoś poza nami oburzają wygórowane ceny, to możecie być pewni – Polacy! :D
Droga jak zawsze upływa sennie, męcząco. W kraju, gdzie autobusy rozwijają zawrotną średnią prędkość 25 km/godz (290 km jedziemy niemal 8 godzin, zaś do granicy 280 km pokonujemy w godzin 11!), przyznajemy się do tęsknoty za Indiami – tam pociągi jeżdżą z prędkością dźwięku, a czasem nawet bliską prędkości światła (bywa że i 40 km/godz).
W KTM lokujemy się w zacisznym hoteliku z wi-fi i gorącą woda non stop. Próbujemy shoppingować. Ale Łukasz już kupił co miał kupić i wysłał do Polski a ja stałam się zbyt wybredna. Tego dnia nic z tego. Wieczorem idziemy do baaardzo wykwintnej restauracji koreańskiej – w strojach trekkingowych! A co tam, w końcu to moja spóźniona impreza urodzinowa :D Ale sama knajpa – godna opowieści. Niskie stoliczki na podwyższeniu, pyszne jedzenie i nastrój – zgasło światło w całym mieście i siedzimy przy świecach.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz