30 listopada, wtorek
Szukamy sobie atrakcji. Chciałam pojechać na rafting i lot samolotem wokół Everestu. Ale na obie te rzeczy zrobiło się zbyt późno – pogoda nie sprzyja. Jest już cholernie zimno. W nocy jest tak zimno, z e prosimy o dodatkowe koce do pokoju. Z jakimś chłopakiem z pokoju obok siedzę do późna na balkonie. Stwierdzamy, że tu nawet po zmroku jest cieplej niż w pokoju. Myślałam o skoku bungy, ale przeziębiłam się tak mocno, że ostatecznie Łukasz jedzie sam. Na Most Pokoju na granicy z Chinami.
Wieczorem kolejna megaekskluzywna restauracja koreańska, z wiklinowym zadaszeniem i stolikami do samodzielnego gotowania, z gorącymi ręczniczkami przed posiłkiem, w multum przystawek i czajniczkiem herbaty w cenie, z kelnerem nie tylko z doskonałym angielskim i nienagannymi manierami, ale znajomością kulinariów i uprzejmym dystansem do białasów. Jedzenie po prostu cudowne, pałeczki wygodne i sushi samo pakuje się do ust. A ceny. No cóż. Jakieś 30 zł za ponad godzinna ucztę z samodzielnie smażonym mięsem, przystawkami nie mieszczącymi się na stole (tofu po prostu uwielbiam w tym zestawieniu z marynowanym mięsem i kimhi zawiniętymi w liść sałaty!) i sushi przechodzącym mój najśmielsze oczekiwania. Jutro tu wrócimy :D
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz