skąd się wzięłam?

Moje zdjęcie
Jestem śliwką. Tworzono juz teorie, że śliwka była owocem grzechu pierworodnego, a nawet że jego przyczyną. Cóż... w dziecięcym wierszyku do fartuszka spadła gruszka, spadły grzecznie dwa jabłuszka a śliweczka... spaść nie chciała! Bo ja zawsze muszę po swojemu :D
Kiedyś przeczytałam, że każda podróż oznacza pewną filozofię życia, jest jakby soczewką, w której ogniskują się nasze marzenia, potrzeby, niepokoje. Co nas łączy, tych którzy wracamy do domu tylko po to, by przepakować plecak i wrócić na szlak, to fakt nieposiadania dostatecznej ilości pieniędzy, które umożliwiłyby realizację planów. Ostatecznie jednak nie ma to większego znaczenia, ponieważ prześladujący nas demon włóczęgi sprawia, że wbrew logice i zdrowemu rozsądkowi i tak ruszamy w nieznane, nie dopuszczając przy tym myśli o niepowodzeniu swojej wyprawy. Instynkt wędrowania jest silniejszy od nas samych i choć skazujemy się na ryzyko utraty życia, walkę z samotnością, nierzadko zimno i głód, to robimy to... Człowiek nie jest w stanie żyć, gdy przeżywa coś takiego. Jedyne co nam pozostaje, to po prostu zapakować plecak i być gotowym do Drogi...


Prowadź nas drogą prostą Drogą tych, których obdarzyłeś dobrodziejstwami; nie zaś tych, na których jesteś zagniewany, i nie tych, którzy błądzą.

Keep us on the right path. The path of those upon whom Thou hast bestowed favors. Not (the path) of those upon whom Thy wrath is brought down, nor of those who go astray.

اهْدِنَا الصِّرَاطَ الْمُسْتَقِيمَ صِرَاطَ الَّذِينَ أَنْعَمْتَ عَلَيْهِمْ غَيْرِ الْمَغْضُوبِ عَلَيْهِمْ وَلَا الضَّالِّينَ

wtorek, 21 grudnia 2010



9 grudnia, czwartek
Dziś zwiedzanie Old Delhi. Jedziemy rikszą do najbliższej stacji metra i kupujemy bilety turystyczne na cały dzien. Poznanie metra delhijskiego polecali mi już wcześniej znajomi, więc oczekiwałam kolejnych atrakcji w stylu indyjskim. A tu wielkie zaskoczenie. Metro jest nowe (chociaż ma już swoje muzeum!), przestronne, czyste i świetnie zorganizowane. Mają specjalne mapki z instrukcją dotyczącą poruszania się po mieście, opłat za przejazdy, godzin otwarcia oraz zdjęciami i opisem najważniejszych zabytków i interesujących miejsc (z najbliższa stacją metra włącznie). Same stacje wyglądają jak laboratorium – tak błyszczą czystością lub lotnisko – tyle tu ochrony, skanerów i punktów kontroli. Przepisy określają nawet dopuszczalne rozmiary bagażu podręcznego.

Wyznaczamy sobie kilka punktów, które chcemy zobaczyć. Red Fort - chyba największą atrakcja Delhi - zewnątrz prezentuje się fantastycznie. Jesteśmy wcześnie rano – jeszcze nie ma tłumów. Bilet kosztuje 250 rupii (standard w przypadku listy UNESCO) czyli 15 zł. Już teraz wiem, że nie warto. Niestety nie stać ich na utrzymanie tak wielkiego obiektu. Fort zaprojektowany i wybudowany na wzór koranicznego opisu raju musiał być pięknym i urokliwym miejscem. Ale teraz wszędzie straszą prace remontowe (właściwie to trudno to nazwać renowacją, bardziej to niszczenie poprzez nakładanie następnych warstw tynku lub farby). Rzesze pracowników podlewają trawniki, zamiatają, siedzą i pilnują porządku. Ale wszystko to mało efektywne i fort robi wrażenie straszliwie zapuszczonego. Opisy pięknych pałaców, akweduktów i bazaru (gdzie ceny pamiątek są horrendalne) wydają mi niemocno przesadzone i nieaktualne. Największe wrażenie zrobiło na mnie muzeum upamiętniające Hindusów poległych w I wojnie światowej – zbiory oczywiście tak zakurzone, że trudno cokolwiek dostrzec, ale ciekawe i można fotografować.
Najbardziej jednak zapamiętam z Red Fortu w Delhi wycieczki szkolne. Spacerują sobie w dwóch rządkach (osobno chłopcy, osobno dziewczęta) wystrojeni w cudownie kolorowe i eleganckie mundurki szkolne, pod opieka nauczycielek w sari. Nieustannie pozdrawiają białych turystów, uśmiechają się, fotografują. Śmieję się, że po powrocie do domu powiedzą: „Mamo, byłam w Red Fort! Wiesz co widziałam? Dwoje białych z Europy! (mam z nimi zdjęcie!) A gdzie to jest?”
Zdecydowaliśmy się jeszcze pójść do Jama Masjid (Wielkiego Meczetu). Weszłam do meczetu od strony południowej – szerokie schody prowadzą do imponującej bramy. Zapłaciłam za bilet kolejne 15 zł (muzułmanie wchodzą za darmo). Zostawiłam obuwie i założyłam obrzydliwy pomarańczowy czador. O dziwo turystek nie obowiązują nakrycia głowy, czyli znienawidzony „skarf” zdejmuje i chowam głęboko w plecaku. Rozgrzany dziedziniec meczetu, olbrzymi, może zmieścić 25 tysięcy osób. To największy meczet w całych Indiach. Budowany był w latach 1644 – 1658. Jest ostatnią kosztowną budowlą szacha Dżahana. Przewodniki zachwalają piękne cebulaste kopuły, trzy wielkie bramy, cztery narożne wieże i dwie 40 – metrowe minarety oraz ciekawe rozwiązanie architektoniczne Edwina Lutyensa. Projektując New Delhi umieścił w jednej linii: Wielki Meczet, Connaught Place i gmach parlamentu (Sansad Bhavan). Można to zobaczyć z południowego minaretu. Na nas jednak meczet nie zrobił najmniejszego wrażenia. Ot, meczet jak inne, tyle że duży. Po kilkunastu minutach wychodzimy znudzeni i zawiedzeni.
Ciekawi mnie natomiast bazar, otaczający meczet. Muzułmański, więc moim odczuciu uczciwy (zawsze wybieram muzułmańskich taksówkarzy i sprzedawców). Niesamowicie kolorowy, gwarny i zatłoczony. Łukasz pogania mnie, żebym nie robiła tylu zdjęć, ale ludzie wydaja się nie mieć nic przeciwko temu.
W końcu wytargowujemy riksze rowerową do metra i wracamy do naszej dzielnicy, by wymeldować się z hotelu. Zabieramy plecaki i idziemy na śniadanie a potem do kafejki internetowej.
Po południu odbieramy nasze wizy tajlandzkie. Niemiłe zaskoczenie – wbito nam jednorazowe na dwa miesiące. To krzyżuje nieco nasze plany świąteczno – noworoczne. Dobrze, że nie kupiliśmy jeszcze biletów na samoloty. Trzeba teraz przemyśleć jak pogodzić wszystkie nasze plany i pomysły.
Jedziemy na dworzec. Duże plecaki zostawiamy na tydzień w przechowalni bagażu (Łukasz wspina się na regał i osobiście przypina je łańcuchem do półki). W specjalnym biurze dla obcokrajowców wytyczamy trasę przejazdów na najbliższe dni po Radżasthanie i zakupujemy część z nich. Fantastyczna obsługa i bardzo pomocny pan, który błyskawicznie wyszukuje nam najlepsze miejsca (górne – z trzech możliwych poziomów, bo wtedy możesz się położyć nie czekając na decyzje innych pasażerów, w coupe a nie z boku i w środku wagonu – jak się później przekonamy te na początku i końcu są straszliwie zimne powieje od drzwi i łączeń miedzy wagonami; po prostu lodówka!).
O godz. 18.00 ruszyliśmy do Agry (bilet 70INR/os.) podróż trwała ok. 4 godzin. Wybraliśmy klasę „general” czyli tę najtańszą bez rezerwacji miejsc. Już z wejściem do wagonu mieliśmy problem – tak było ciasno. Ale dla kobiety zawsze znajdzie się kawałek miejsca, więc przysiadłam z boczku. Potem przesadzono mnie gdzie indziej, abym czuła się bezpieczniej obok innej kobiety. Ikt nie mówi po angielsku wie rozmawiamy na migi. Gdy chce kupić długopisy od obnośnego sprzedawcy i pytam chłopaka obok o cenę, ten wyjmuje dziesięć rupii i płaci za mnie. Urocze, ale wiem, ż eto dla niego dużo pieniędzy, więc oddaje mu pieniądze i dzielę opakowanie: po jednym długopisie lamnie, dla Łukasza i dla tego chłopca na pamiątkę. Oboje jesteśmy wzruszeni.
Podróż generalem jest ciekawa i inspirująca ale straszliwie męcząca.Na dworcu jak zwykle czekało pełno naganiaczy, proponujących hotel, podwiezienie. My jak zwykle ich zlekceważyliśmy i poszliśmy dalej. Jest to najlepszy sposób, bo jak wcześniej pisałam potrafią przez kilometr jechać za kimś oferując dobry hotel. Potem chcą prowizję, albo pomimo wyznaczonego adresu i tak zawiozą do zaprzyjaźnionego hotelarza i wmawiać będą, że wybrany przez nas już się spalił lub jest po prostu norą bez okien.
Ostatecznie wybieramy sobie taksówkę, bo jest już po 22iej i jedziemy do dzielnicy turystycznej. Niezły hotelik i plan na jutro – okazuje się, ż enei sprawdziliśmy, iż jutro piątek, czyli Taj Maral nieczynny. Wynajmujemy więc taksówkę na całodzienne wożenie po Agrze i umawiamy się na 9 rano.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz