9 grudnia, czwartek
Dziś zwiedzanie Old Delhi. Jedziemy rikszą do najbliższej stacji metra i kupujemy bilety turystyczne na cały dzien. Poznanie metra delhijskiego polecali mi już wcześniej znajomi, więc oczekiwałam kolejnych atrakcji w stylu indyjskim. A tu wielkie zaskoczenie. Metro jest nowe (chociaż ma już swoje muzeum!), przestronne, czyste i świetnie zorganizowane. Mają specjalne mapki z instrukcją dotyczącą poruszania się po mieście, opłat za przejazdy, godzin otwarcia oraz zdjęciami i opisem najważniejszych zabytków i interesujących miejsc (z najbliższa stacją metra włącznie). Same stacje wyglądają jak laboratorium – tak błyszczą czystością lub lotnisko – tyle tu ochrony, skanerów i punktów kontroli. Przepisy określają nawet dopuszczalne rozmiary bagażu podręcznego.
Wyznaczamy sobie kilka punktów, które chcemy zobaczyć. Red Fort - chyba największą atrakcja Delhi - zewnątrz prezentuje się fantastycznie. Jesteśmy wcześnie rano – jeszcze nie ma tłumów. Bilet kosztuje 250 rupii (standard w przypadku listy UNESCO) czyli 15 zł. Już teraz wiem, że nie warto. Niestety nie stać ich na utrzymanie tak wielkiego obiektu. Fort zaprojektowany i wybudowany na wzór koranicznego opisu raju musiał być pięknym i urokliwym miejscem. Ale teraz wszędzie straszą prace remontowe (właściwie to trudno to nazwać renowacją, bardziej to niszczenie poprzez nakładanie następnych warstw tynku lub farby). Rzesze pracowników podlewają trawniki, zamiatają, siedzą i pilnują porządku. Ale wszystko to mało efektywne i fort robi wrażenie straszliwie zapuszczonego. Opisy pięknych pałaców, akweduktów i bazaru (gdzie ceny pamiątek są horrendalne) wydają mi niemocno przesadzone i nieaktualne. Największe wrażenie zrobiło na mnie muzeum upamiętniające Hindusów poległych w I wojnie światowej – zbiory oczywiście tak zakurzone, że trudno cokolwiek dostrzec, ale ciekawe i można fotografować.
Najbardziej jednak zapamiętam z Red Fortu w Delhi wycieczki szkolne. Spacerują sobie w dwóch rządkach (osobno chłopcy, osobno dziewczęta) wystrojeni w cudownie kolorowe i eleganckie mundurki szkolne, pod opieka nauczycielek w sari. Nieustannie pozdrawiają białych turystów, uśmiechają się, fotografują. Śmieję się, że po powrocie do domu powiedzą: „Mamo, byłam w Red Fort! Wiesz co widziałam? Dwoje białych z Europy! (mam z nimi zdjęcie!) A gdzie to jest?”
Zdecydowaliśmy się jeszcze pójść do Jama Masjid (Wielkiego Meczetu). Weszłam do meczetu od strony południowej – szerokie schody prowadzą do imponującej bramy. Zapłaciłam za bilet kolejne 15 zł (muzułmanie wchodzą za darmo). Zostawiłam obuwie i założyłam obrzydliwy pomarańczowy czador. O dziwo turystek nie obowiązują nakrycia głowy, czyli znienawidzony „skarf” zdejmuje i chowam głęboko w plecaku. Rozgrzany dziedziniec meczetu, olbrzymi, może zmieścić 25 tysięcy osób. To największy meczet w całych Indiach. Budowany był w latach 1644 – 1658. Jest ostatnią kosztowną budowlą szacha Dżahana. Przewodniki zachwalają piękne cebulaste kopuły, trzy wielkie bramy, cztery narożne wieże i dwie 40 – metrowe minarety oraz ciekawe rozwiązanie architektoniczne Edwina Lutyensa. Projektując New Delhi umieścił w jednej linii: Wielki Meczet, Connaught Place i gmach parlamentu (Sansad Bhavan). Można to zobaczyć z południowego minaretu. Na nas jednak meczet nie zrobił najmniejszego wrażenia. Ot, meczet jak inne, tyle że duży. Po kilkunastu minutach wychodzimy znudzeni i zawiedzeni.
Ciekawi mnie natomiast bazar, otaczający meczet. Muzułmański, więc moim odczuciu uczciwy (zawsze wybieram muzułmańskich taksówkarzy i sprzedawców). Niesamowicie kolorowy, gwarny i zatłoczony. Łukasz pogania mnie, żebym nie robiła tylu zdjęć, ale ludzie wydaja się nie mieć nic przeciwko temu.
W końcu wytargowujemy riksze rowerową do metra i wracamy do naszej dzielnicy, by wymeldować się z hotelu. Zabieramy plecaki i idziemy na śniadanie a potem do kafejki internetowej.
Po południu odbieramy nasze wizy tajlandzkie. Niemiłe zaskoczenie – wbito nam jednorazowe na dwa miesiące. To krzyżuje nieco nasze plany świąteczno – noworoczne. Dobrze, że nie kupiliśmy jeszcze biletów na samoloty. Trzeba teraz przemyśleć jak pogodzić wszystkie nasze plany i pomysły.
Jedziemy na dworzec. Duże plecaki zostawiamy na tydzień w przechowalni bagażu (Łukasz wspina się na regał i osobiście przypina je łańcuchem do półki). W specjalnym biurze dla obcokrajowców wytyczamy trasę przejazdów na najbliższe dni po Radżasthanie i zakupujemy część z nich. Fantastyczna obsługa i bardzo pomocny pan, który błyskawicznie wyszukuje nam najlepsze miejsca (górne – z trzech możliwych poziomów, bo wtedy możesz się położyć nie czekając na decyzje innych pasażerów, w coupe a nie z boku i w środku wagonu – jak się później przekonamy te na początku i końcu są straszliwie zimne powieje od drzwi i łączeń miedzy wagonami; po prostu lodówka!).
O godz. 18.00 ruszyliśmy do Agry (bilet 70INR/os.) podróż trwała ok. 4 godzin. Wybraliśmy klasę „general” czyli tę najtańszą bez rezerwacji miejsc. Już z wejściem do wagonu mieliśmy problem – tak było ciasno. Ale dla kobiety zawsze znajdzie się kawałek miejsca, więc przysiadłam z boczku. Potem przesadzono mnie gdzie indziej, abym czuła się bezpieczniej obok innej kobiety. Ikt nie mówi po angielsku wie rozmawiamy na migi. Gdy chce kupić długopisy od obnośnego sprzedawcy i pytam chłopaka obok o cenę, ten wyjmuje dziesięć rupii i płaci za mnie. Urocze, ale wiem, ż eto dla niego dużo pieniędzy, więc oddaje mu pieniądze i dzielę opakowanie: po jednym długopisie lamnie, dla Łukasza i dla tego chłopca na pamiątkę. Oboje jesteśmy wzruszeni.
Podróż generalem jest ciekawa i inspirująca ale straszliwie męcząca.Na dworcu jak zwykle czekało pełno naganiaczy, proponujących hotel, podwiezienie. My jak zwykle ich zlekceważyliśmy i poszliśmy dalej. Jest to najlepszy sposób, bo jak wcześniej pisałam potrafią przez kilometr jechać za kimś oferując dobry hotel. Potem chcą prowizję, albo pomimo wyznaczonego adresu i tak zawiozą do zaprzyjaźnionego hotelarza i wmawiać będą, że wybrany przez nas już się spalił lub jest po prostu norą bez okien.
Ostatecznie wybieramy sobie taksówkę, bo jest już po 22iej i jedziemy do dzielnicy turystycznej. Niezły hotelik i plan na jutro – okazuje się, ż enei sprawdziliśmy, iż jutro piątek, czyli Taj Maral nieczynny. Wynajmujemy więc taksówkę na całodzienne wożenie po Agrze i umawiamy się na 9 rano.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz