7 grudnia, wtorek
Facebook ogłosił dzisiejszy dzień Dniem Klepania Facetów po Tylkach. Zgłosiłam akces, ale jedyny facet, którego miałabym odwagę poklepać w tej kulturze to Polak, który zdecydowanie się sprzeciwił udziałowi w tym haniebnym procederze. Oczywiście walczyłam ze wszystkich sił. I powiem Wam, że im bardziej się nie zgadzał – tym było zabawniej
O Delhi krążą legendy. O samym dworcu kolejowym, który poraża ogromem; o złodziejach, którzy obrabiają ci plecak, gdy tylko na chwilę staniesz bez ruchu; o namolnych taksówkarzach, rikszarzach i żebrakach itd. Nas Delhi jakoś nie poraziło. Może to wynik oswojenia się już z Indiami, a może otrzaskania podróżniczego. Wydało nam się całkiem spokojne, przyjazne, czystawe i rozsądnie zorganizowane. Tylko w porze monsunu nie chcielibyśmy go odwiedzać – co do tego nie mamy wątpliwości.
Na lokum wybraliśmy, wbrew powszechnej opinii polskich travellerów, nie Pahar Ganj (Main Bazar), lecz dzielnicę uchodźców tybetańskich. Oddalona od centrum, nieco na uboczu zapewniła ciszę, spokój i niepowtarzalny nastrój. Miejsca noclegowe okazały się materiałem deficytowym. Większość zajmowali jednak nie biali turyści (przyznaję, ze zapewne część spotykanych osób to turyści azjatyccy, których z pośród miejscowych rozpoznać nie potrafię), lecz Tybetańczycy.
Straszliwie zmęczeni podróżą zdołaliśmy jedynie odnaleźć ambasadę Królestwa Tajlandii, by złożyć wnioski o wizę (oczywiście okazało się, ze punkt wizowy znajduje się w zupełnie innej części miasta, więc odbyliśmy ciekawą wycieczkę tuktukiem po Delhi). Dzielnica turystyczna zapewniła nam orientację w sposobie podróżowania białych i traktowania ich przez miejscowych. Zdecydowanie wybieram dzielnice tybetańską. Wprawdzie ceny w sklepach i na bazaru są bardzo wysokie, ale klimatyczne knajpki, towarzystwo mnichów, lokalnych rzemieślników i artystów, wyrabiających tradycyjnymi metodami biżuterię, ubrania i wszystko co może stać się ciekawa pamiątką z podróży – zapewniają niepowtarzalne wspomnienia.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz