skąd się wzięłam?

Moje zdjęcie
Jestem śliwką. Tworzono juz teorie, że śliwka była owocem grzechu pierworodnego, a nawet że jego przyczyną. Cóż... w dziecięcym wierszyku do fartuszka spadła gruszka, spadły grzecznie dwa jabłuszka a śliweczka... spaść nie chciała! Bo ja zawsze muszę po swojemu :D
Kiedyś przeczytałam, że każda podróż oznacza pewną filozofię życia, jest jakby soczewką, w której ogniskują się nasze marzenia, potrzeby, niepokoje. Co nas łączy, tych którzy wracamy do domu tylko po to, by przepakować plecak i wrócić na szlak, to fakt nieposiadania dostatecznej ilości pieniędzy, które umożliwiłyby realizację planów. Ostatecznie jednak nie ma to większego znaczenia, ponieważ prześladujący nas demon włóczęgi sprawia, że wbrew logice i zdrowemu rozsądkowi i tak ruszamy w nieznane, nie dopuszczając przy tym myśli o niepowodzeniu swojej wyprawy. Instynkt wędrowania jest silniejszy od nas samych i choć skazujemy się na ryzyko utraty życia, walkę z samotnością, nierzadko zimno i głód, to robimy to... Człowiek nie jest w stanie żyć, gdy przeżywa coś takiego. Jedyne co nam pozostaje, to po prostu zapakować plecak i być gotowym do Drogi...


Prowadź nas drogą prostą Drogą tych, których obdarzyłeś dobrodziejstwami; nie zaś tych, na których jesteś zagniewany, i nie tych, którzy błądzą.

Keep us on the right path. The path of those upon whom Thou hast bestowed favors. Not (the path) of those upon whom Thy wrath is brought down, nor of those who go astray.

اهْدِنَا الصِّرَاطَ الْمُسْتَقِيمَ صِرَاطَ الَّذِينَ أَنْعَمْتَ عَلَيْهِمْ غَيْرِ الْمَغْضُوبِ عَلَيْهِمْ وَلَا الضَّالِّينَ

sobota, 5 marca 2011







Czwartek, 10 lutego
Popołudnie środowe opisze tutaj, bo należy tematycznie do dni następnego. Otóż po południu przepłynęliśmy jezioro i spieszyliśmy się na autobus do stolicy. Trzeba było do niego dojechać 14 mil. Najlepszą forma transportu są motory, ale nie wolno tu wozić turystów prywatnym transportem, więc musieliśmy wyjść poza miasto (za punkt kontrolny). Po drodze obejrzeliśmy jeszcze bazar z typowo lokalnymi toaletami (a jednak nawet po tylu miesiącach można zostać zaskoczonym!).
Motory to temat na osobną historię. Cena nie podlegała dyskusji, bo ustalał ją nasz przewodnik (przecież oni po angielsku to tylko kilka słów). Ale chłopaki zachowywali się jakby to był spisek o najwyższej klauzuli tajemnicy. Brali go pod rękę, odchodzili na bok i zachowywali się jak w filmach gangsterskich. Wyglądało to trochę podejrzanie, ale z perspektywy czasu wydaje mi się dość zabawne. Zwłaszcza, gdy wiem, co nastąpiło potem. Bo potem kategorii „zabawne” przyznać już nie sposób. Mieliśmy mało czasu, więc zarzuciłam kask na kapelusz i ruszyliśmy. Zanim się obejrzałam, chłopaków nie było widać. Mój kierowca jechał dość „ostrożnie” tzn tylko trochę bałam się, że spadnę na wertepach. Nawet nie za bardzo wyprzedzał, więc tych ciężarówek z naprzeciwka idących na czołowe zderzenie było niewiele. Za to nieznośnie stukał jego pasek od niezapiętego kasku a mnie drętwiały nogi w niewygodnej pozycji. I nigdzie nie widziałam moich towarzyszy. Musieli jechać bardzo szybko. Gdy w końcu do nich dołączyliśmy zobaczyłam obłęd w oczach Łukasza. Jego driver do rozsądnych nie należał, więc niebezpiecznych wjazdów z pobocza na asfalt i mijanek z ciężarówkami było znacznie więcej. Pomyślałam, że może miałam niewyraźną minę i mój kierowca, zobaczywszy ją w lusterku, jechał powoli. A może z natury był spokojniejszy. Tego się już nie dowiem.
Pognaliśmy na dworzec, gdzie nasz przewodnik wytłumaczył nam który przystanek jest nasz i pożegnał się, by wskazać drogę jeszcze jakimś turystom a następnie pojechać do Kalew, gdzie został w przechowaniu nasz zbędny na trasie bagaż. Człowiek orkiestra.
Autobus podstawiony tutaj okazał się całkiem przyjazny, z miła obsługą. Czternaście godzin do stolicy może nie minęło jak z bicza strzelił, ale szczególnie uciążliwe tez nie było. Do Yangonu dotarliśmy około 5 nad ranem. Niestety autobusy na plażę, żeby nieco turystom utrudnić życie, z zupełnie innego 'dworca' (Dagon Ayer High Way Station). Lonely Planet podaje, że jedyny autobus bezpośredni odjeżdża o 7:00,na polskim blogu znalazłam informację, że o 6:00. nie po raz pierwszy, i nie ostatni, LP się grubo mylił. Niestety znalezienie taksówki za przyzwoitą cenę zajmuje dużo czasu. A potem okazuje się, że jedzie z nami jeszcze mnich, którego trzeba odstawić do ekskluzywnej, strzeżonej dzielnicy (reklamowanej na bilbordach w całym mieście). Co prawda fajnie pokręcić się taksą po takim miejscu, ale na dworzec przyjeżdżamy o 6:20. Rzeczywiście LP kłamie z tymi godzinami, a także z cenami. Nie mogliśmy wręcz uwierzyć w ceny jakie nam podano. Czy przed kolejnymi wydaniami książki ktoś w ogóle weryfikuje te informacje?!


Nie ma bezpośredniego autobusu, ale możemy jechać z przesiadką. No więc wsiadamy do dość wygodnego autobusu, który o 8:15 jedzie do Pathein. Mamy komfortowe miejsca na samym przedzie i obserwujemy jak wsiadają kolejni pasażerowie. Dostają od konduktora małe plastykowe krzesełka i znajdują sobie miejsce w przejściu. Po godzinie autobus jest pełen (w cywilizowanym znaczeniu tego słowa) a mali Birmańczycy na małych krzesełkach wyglądają dość komicznie.
Do Pathein dojeżdżamy ze sporym opóźnieniem. Przez przypadek dowiadujemy się, że następny autobus odjeżdża z innego dworca. Już mieliśmy się zdenerwować, gdy uświadomiłam sobie, że jeden z chłopaków mówi chyba po angielsku. Zagadnięty, bardzo chętnie pomógł, wskazując nam bezpłatną taksówkę kolektywną, kursującą do centrum. Dotarliśmy zatem na lokalny dworzec wystarczająco wcześnie, by kupić następne bilety (nie ma miejsc siedzących, ale raczej nie mamy wyboru, bo miasteczko nie oferuje zbyt wielu atrakcji, a my po dobie w autobusach bardo już chcemy na plażę!) i poobserwować życie na dworco-bazarze. Siedzimy sobie przy autobusie i dziwimy się, że nie widać żadnych nerwowych przygotowań. Czyżby miało być jakoś inaczej niż w całej Azji? Bez walki o miejsca w środku? Bez upychania towaru? Ależ skąd! Po prostu jest to wpisane w czas przejazdu i zaczyna się dopiero o oznaczonej godzinie odjazdu. Nie zostajemy wpuszczeni do środka (no ładnie, czyli dostaniemy najgorsze miejscówki…), więc obserwujemy proces wrzucania (dosłownie! Jest tu nawet specjalny chłopak odpowiedzialny za podrzucanie tobołków wystarczająco wysoko) bagaży na dach.
Zostajemy usadzenie na komfortowym silniku z przodu autobusu. Wiele osób nam zazdrości – widzę po ich oczach. Mielibyśmy nawet ładny widok, gdyby przez przednia szybę było cokolwiek widać. Kierowca jednak jakoś daje radę, więc przez następnych kilka godzin bez przeszkód, wolno, górzystą, wąską drogą docieramy na miejsce. Żaden z zapowiadanych czasów podróży nie sprawdził się (w końcu to Birma), ale po dobie w autobusach docieramy do Zatoki Bengalskiej.
Na plaży moc atrakcji ;) - można wypożyczyć rowery, popływać w wielkiej dętce, wypić sok ze świeżego kokosa, zapatrzyć się na latawce, posmakować grillowanej krewetki lub ryby (serwowane nabite na patyk), zakupić „obraz” z owocami morza (zupełnie niesamowite). My owoce morza wybieramy na kolację. W pobliżu hotelu upatrujemy sobie knajpkę, w której jedzenie jest wyśmienite i tanie na tyle, że stać nas, by z każdym dniem zamawiać coraz bardziej wyrafinowane dania. Na początek krewetki, potem ostrygi, langusty, kraby, grillowany tuńczyk i coś, czego polskiej nazwy nie znam. Wszystko tak pyszne! Żałuję, że nie zdążyliśmy spróbować homara i ślimaka morskiego.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz