25 lipca, niedziela
Postanowiliśmy wracać do Gruzji bez zatrzymywania się na zwiedzanie kolejnych monastyrów. Wszystkie są piękne, ale nie sposób spamiętać ich nazw. Zaczęły nam się już mylić. Jedziemy wiec najkrótsza drogą, z krótkimi przerwami na zakupy owoców i warzyw. Bartek wydaje się zaakceptował nasza nieznośna dla niego potrzebę jedzenia. W Alavardi zatrzymujemy się na obiad, by wydać resztę ormiańskich pieniędzy. Trafiamy do lokalnej restauracji, z klimatem tal 70-tych („wczesny Gierek nieremontowany”). Dwudaniowy obiad w altance znacznie poprawia wszystkim humory. Teraz przekonanie ekipy do wycieczki kolejka linową na najbliższą górkę nie stanowi żadnego problemu. Jedziemy więc za grosze zdezelowanym, zardzewiałym wagonikiem z porysowanymi i popękanymi szybami (to znacznie utrudnia fotografowanie okolicy) na wzniesienie. Znajduje się tam osiedle, którego mieszkańcy potrzebują kolejki linowej by szybko dotrzeć do pracy w miasteczku. Po sesji fotograficznej na platformie wsiadamy znowu do wagonika i okazuje się, ze wszyscy pracownicy na to czekali, bo właśnie nadszedł czas na 90-minutową przerwę. Zdążyliśmy zjechać w ostatnim momencie. Za nami zamykane są drzwi odrapanej poczekalni i wszyscy pracownicy wychodzą. My także ruszamy w dalsza drogę.
Na granicy znowu irytują nas opłaty za przejazd samochodem. Tym razem pracownicy administracyjni wymuszająca Bartku opłatę na wypisanie potwierdzenia wniesienia opłaty.
W Tbilisi kierujemy się prosto do hostelu Zielone schody, gdzie czeka już na nas klimatyzowana weranda. W Rover hotel Bartek zrobił nam pranie, które odebraliśmy wieczorem. Imprezie zrobiliśmy we własnym, polskim gronie. Odnoszę wrażenie, że prawie wszyscy mieszkańcy hoteli w Tbilisi to teraz Polacy. Można w ciemno zwracać się do turystów po polsku.
Nasza polska impreza przy piwie zmieniała często lokalizację, ze względu na nadprzyjacielski stosunek lokersów do nas. Po kilku ciekawych podwórkach i sympatycznych bramach poszliśmy na plac zabaw w parku. Było już grubo po północy, a rodzinka z małym chłopcem piknikowała w najlepsze. Urządziliśmy zawody w przeczołgiwaniu się przez konstrukcję w rur oraz huśtaniu się – kto wyżej. Potem z pieśnią na ustach przemaszerowaliśmy przez stare miasto do naszego hotelu. A no tak, jeszcze był epizod z lokersami w okolicach naszego hotelu, którzy podarowali mi obrazek maryjny w ciętym szkle.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz