skąd się wzięłam?

Moje zdjęcie
Jestem śliwką. Tworzono juz teorie, że śliwka była owocem grzechu pierworodnego, a nawet że jego przyczyną. Cóż... w dziecięcym wierszyku do fartuszka spadła gruszka, spadły grzecznie dwa jabłuszka a śliweczka... spaść nie chciała! Bo ja zawsze muszę po swojemu :D
Kiedyś przeczytałam, że każda podróż oznacza pewną filozofię życia, jest jakby soczewką, w której ogniskują się nasze marzenia, potrzeby, niepokoje. Co nas łączy, tych którzy wracamy do domu tylko po to, by przepakować plecak i wrócić na szlak, to fakt nieposiadania dostatecznej ilości pieniędzy, które umożliwiłyby realizację planów. Ostatecznie jednak nie ma to większego znaczenia, ponieważ prześladujący nas demon włóczęgi sprawia, że wbrew logice i zdrowemu rozsądkowi i tak ruszamy w nieznane, nie dopuszczając przy tym myśli o niepowodzeniu swojej wyprawy. Instynkt wędrowania jest silniejszy od nas samych i choć skazujemy się na ryzyko utraty życia, walkę z samotnością, nierzadko zimno i głód, to robimy to... Człowiek nie jest w stanie żyć, gdy przeżywa coś takiego. Jedyne co nam pozostaje, to po prostu zapakować plecak i być gotowym do Drogi...


Prowadź nas drogą prostą Drogą tych, których obdarzyłeś dobrodziejstwami; nie zaś tych, na których jesteś zagniewany, i nie tych, którzy błądzą.

Keep us on the right path. The path of those upon whom Thou hast bestowed favors. Not (the path) of those upon whom Thy wrath is brought down, nor of those who go astray.

اهْدِنَا الصِّرَاطَ الْمُسْتَقِيمَ صِرَاطَ الَّذِينَ أَنْعَمْتَ عَلَيْهِمْ غَيْرِ الْمَغْضُوبِ عَلَيْهِمْ وَلَا الضَّالِّينَ

piątek, 1 października 2010




25 września, sobota
Wiecie, coraz bardziej podobają mi się plaże, ocean i małe, klimatyczne knajpki. To chyba specyfika niespiesznego podróżowania, gdy znajduje czas na odpoczynek – bez nerwowego spoglądania raz to na bilet lotniczy, raz na mapę kraju. Spokojnie, zobaczę wszystko na co mam ochotę, Są też miejsca, które zostawiam sobie na następny raz. Czasem są za drogie, czasem za daleko, a czasem p prostu nie mam na nie teraz ochoty. O ja ustalam plan, ja podejmuje decyzje o zmianach i tylko przed sobą się z tego rozliczam. A zatem kolacyjki z owocami morza, jakimiś dziwnymi zupkami i egzotyczne przekąski(na które mam reakcje alergiczne, ale skąd to miałam wiedzieć, skoro w Polsce nie zajadam się wielkimi krewetkami czy innymi dziwnymi żyjątkami). Hotelik znakomity, bo z pokoju idę na najpiękniejszą plażę jakieś pół minuty! A potem prysznic i drink na balkonie z widokiem na tropikalny las (może to i ogród, ale wszystko takie wielkie, i jeszcze te małpy skaczące bez trudu na kilka metrów).
Po południu miało być zwiedzanie fortu w Galle (zrealizowałam ten punkt dwa tygodnie temu), ale ciągnęło mnie na bazar, a tam po prostu musiałam długo focić sprzedawców ryb. Tak długo, że zachciało nam się popłynąć z nimi na połów. Negocjacje trwały dość długo, ale ostatecznie umówiliśmy się na łowienie z nimi, i to nie w zatoce, ale na otwartym oceanie. Godziny wybraliśmy tak, by doświadczyć radości pełnego słońca, zachodu i ciemności nocy. Jeszcze wizyta w aptece po specjalne tabletki przeciwko chorobie morskiej, zakup wielkich kalmarów (ok. 10 zł za kilogram!) przepakowanie i ruszamy. Miejscowi nas podkręcają, że można złowić rekina i sprzedać drogo na targu rybnym (Łukasz wczoraj zamówił rekina na kolację, ale dopiero teraz dociera do nas dlaczego rekin po prostu musi być taki drogi). I tak jesteśmy podekscytowani, bo to nie żadne wodne safari dla turystów, tylko wyprawa. Widoki, np. na nabrzeże po prostu piękne. Podziwiam tych ludzi jak sprawnie poruszają się po pokładzie małej łódki, a przecież kołysze coraz bardziej. Zauważam, że maja inaczej niż ja ukształtowane stopy. Tak jakby rosły im dodatkowe przestrzenie, niczym błony, miedzy palcami. Inaczej tez działa im błędnik. Bo bez problemu pochylają się głęboko szukając kolejnych żyłek i haczyków dla nas. Ja tymczasem muszę patrzeć na linię horyzontu. Dopływamy do wielkich boi, wokół których łowimy mały rybki. Wymaga to specjalnej wędki i ciekawej techniki. Ale mam radochę! Jedna z boi jest tak wielka, że znajduje się na niej dzwon. Gdy kiwa się na wodzie, wydaje przenikliwe,, głośne dźwięki. Podobno te małe rybki lubią ten dźwięk., i dlatego tyle ich tutaj. Po godzinie nudzi nam się łowienie tych maleństw. Czas na coś większego. Płyniemy więc jeszcze dalej i rzucamy kotwicę. O ile do tej pory bujało tak, że byliśmy zieloni, to teraz, na kotwicy jest to pop prostu nie do wytrzymania. Cały czas wędrujemy w górę i w dół – po kilka metrów w każda stronę. Obserwuje i fotografuje przepływających nieopodal Srilankańczyków na katamaranach. Zdecydowanie zaprzeczają prawom ciążenia. To muszą być jakieś dostosowania ewolucyjne! I jeszcze żeby mieć cierpliwość do obserwowania wędek przez kilka godzin. Przecież prądy są tak mocne, że właściwie cały czas wydaje się, ze cos tę wędkę ciągnie. Po kolejnej godzinie słońce chyli się ku horyzontowi. Zdaję sobie sprawę, że po zachodzie zrobi się naprawdę groźnie. Nasze organizmy powoli odmawiają posłuszeństwa, więc decydujemy się na powrót. Łukasz nie jest zadowolony wyników polowania na rekiny, ale ja z mojego polowania z aparatem – bardzo!
Długi ciemny wieczór obfituje w kolejne atrakcje i coraz bardziej lubię to miejsce. Jak łatwo przyzwyczaić się do luksusów! Ale to ostatnie chwile przed Indiami. Tyle o nich słyszałam, że chętnie korzystam z miejsc bez robactwa, brudu i natarczywych sprzedawców czegokolwiek.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz