3 grudnia, piątek
Długie podróże znacznie różnią się swym tempem i natężeniem od podróży krótkich. W tych krótkich każda chwila jest zaplanowana, a z powodu braku czasu na lenistwo i odpoczynek, organizm podróżnika karmi się adrenalina nie dając oznak zmęczenia czy choroby. Ja zazwyczaj choruje natychmiast po powrocie do Polski. Natomiast mając do dyspozycji ponad miesiąc musimy wziąć pod uwagę konieczność regeneracji organizmu. Ja na przykład zaczęłam czerpać przyjemność z plażowania – na Sri Lance czy shoppingu – w Nepalu. Czasem sprawy papierkowe – jak we wtorek załatwianie bzdurnej pieczątki w paszporcie, pozwalającej na wjazd na terytorium Indii przed upływem dwóch miesięcy (za dodatkową opłatą 30 zł i po wypełnieniu sterty formularzy uzupełnionych kserokopia mnóstwa różnych dokumentów) – zajmują cały dzień, jak we wtorek. Piątek był kolejnym takim dniem. Łukasz zwiedzał miejsca, które ja już znałam z poprzedniej bytności w Katmandu. Postanowiłam więc kupić sobie cos na pamiątkę w postaci ubrań ze zwiewnych, zmysłowych i eleganckich materiałów, znanych najczęściej w postaci sari. Buszowałam po lokalnym bazarze i jego okolicach. Obejrzałam setki sukienek, tunik, sari itp. Kilka kupiłam.
Wypada coś napisać o sztuce negocjacji cen na subkontynencie indyjskim. Gdy w Pokharze obnośny szewc naprawił mi sandała zażądał za to 750 rupii nepalskich (kilka dni później za 1 200 kupiłam sobie nowe super wypasione). Wyśmiałam go, zdjęłam buty i chciałam mu zostawić w rozliczeniu. Cena w ciągu pół minuty spadła do podanej przeze mnie – 50 rupii. Łukasz nazwał to mistrzostwem świata. On też wiele się przez ostatnie tygodnie nauczył i obserwowanie go w akcji jest prawdziwa przyjemnością. Dzięki temu koszty taksówek są minimalne a ja pozwalam sobie na zakup pamiątek czy ubrań (jedwabne spodnie typu Alibaby za 9 zł). W Agrze znalazłam marmurowy świecznik w cenie 1/3 cen producenta a następnie w Udajpur stargowałam niemal 80 procent ceny wyjściowej za miniaturę - piękną, ręcznie malowaną tradycyjną metodą. Gdy artysta poprosił o 100 rupii więcej, aby cena usatysfakcjonowała tez jego, powiedziałam, że OK, bo mam jeszcze tę setkę a nie muszę dziś jeść obiadu. Sprzedawca tak zbaraniał, że zaprosił nas na kolację do swojego domu.
Objadłam się miejscowych smakołyków za grosze i zadowolona wróciłam do hotelu, gdzie w drzwiach spotkałam Łukasza. Także zadowolonego, więc dobra japońska knajpka nieopodal wydawała się najlepszym rozwiązaniem na uhonorowanie udanego dnia. Jedzenie pałeczkami weszło mi w krew. Już nawet z ryżem sobie radzę – o ile został właściwie przygotowany. Fajnie by było pojechać do Korei czy Japonii zakosztować tego pysznego jedzonka na miejscu, ale na takie eskapady raczej nie będzie mnie stać. Dlatego tutaj korzystam ile mogę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz