5 grudnia, niedziela
Większość dnia upływa nam na drobnych sprawunkach – odebrać rzeczy z pralni, wyszyć swoje nazwisko i flagę na polarze, zszyć sukienkę, tunikę odebrać od krawca, zrobić zakupy na drogę. Wieczorem opuszczamy Katmandu. Jedziemy nocnym autobusem do granicy z Indiami. Dystans 280 km – jak już wspominałam – pokonujemy całą noc. Autobus jest lokalny, kosztuje niewiele, natomiast dostarcza wielu emocji. Po pierwsze jest bardzo ciasno, po drugie zimno, po trzecie oświetlony jest kolorowymi lampkami a po czwarte kierowca jedzie jak wariat. Określenie „jak wariat” jest typowe dla kierowców tej części świata, ale ten wydaje się być wariatem nad wariatami. Wole nie obserwować drogi i próbuje zasnąć. Nie najlepiej mi to wychodzi. Gdy w końcu docieramy do miejscowości 5 km przed granicą, nieprzytomna wytaczam się w ciemność oblepiającą autobus. Natychmiast przejmują mnie rikszarze rowerowi. Bez ich pomocy nie sposób dostać się do przejścia granicznego o tej porze. Jedziemy w całkowitej ciemności. Ani oni, ani nikt z mijanych ludzi czy pojazdów, nie używa świateł. Ani sygnałów dźwiękowych, Tylko skrzypienie roweru i odgłosy przyrody. Mrok jest zimny i wilgotny, a jednocześnie przyciąga uwagę swoja tajemniczością.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz