4 grudnia, sobota
Pobudka o świcie. Dziś sobota, czyli dzień wolny jak u nas niedziela (czasem gubię się już w jakim kraju który dzień jest świętem, bo inaczej pracują urzędy a inaczej muzea czy miejsca turystyczne). Jedziemy kilkanaście kilometrów za KTM do świątyni bogini Kali. Taksówka na pół dnia kosztuje tutaj równowartość 40 zł (oczywiście w okolicach bazaru, a nie w dzielnicy turystycznej Thamel). Rano jest jeszcze bardzo zimno – nie tak jak w Polsce, ale jednak – więc opatuleni w ciepłe polarki i czapki obserwujemy stolicę Nepalu wyłaniająca się z porannych mgieł. Zastanawiamy się wprawdzie czy to smog, czy mgła, ale ta druga wersja brzmi lepiej. Wznosząc się coraz wyżej mijamy posterunki policji, tłumy ludzi i pojazdów wszelkiej maści ciągnące we wszystkich kierunkach. W Polsce dzień pański jest dniem odpoczynku, spokoju i pustek na ulicach. Tutaj wydaje się, że wszyscy wylegli na ulice, by dokądś dotrzeć: na bazar, do świątyni… Po południu Łukasz wskaże w centrum na autobus miejski: „popatrz!” „No co – odpowiadam, widząc przeładowany jak na nasze warunki autobus – przecież jest luźno, jeszcze kilka osób by się zmieściło.” „No właśnie, a to godziny szczytu!”. „Może dlatego, ze to dzień wolny – konstatuję – Ale popatrz jak już przywykliśmy.” Nie dziwi już wiele z rzeczy, które jeszcze jakiś czas temu zaskakiwały, przerażały czy śmieszyły.
Dojeżdżamy do świątyni Kali. Na dzień odwiedzin specjalnie wybraliśmy sobotę, bo Łukasz znalazł gdzieś informację, że w soboty odwiedza ja najwięcej pielgrzymów, składając w ofierze zwierzęta (kury i kozy najczęściej). Taksówkarz wysadza nas na dolnym parkingu, gdzie natychmiast otacza nas mrowie ludzkie. Nieprzeliczone tłumy jedzą śniadanie w przydrożnych budkach, przepychają się w kolejce do latryny albo do sprzedawców kwiatów i zwierząt ofiarnych. Wśród tego wszystkiego chińska tandeta pod postacią plastykowych karabinków, łańcuszków itp. Wszystko przesycone zapachem kadzideł i dźwiękami śpieszącego się tłumu. Tłumu Nepalczyków - pobożnych pielgrzymów i wycieczkowiczów żadnych nowych fotek w swoim telefonie. Białych nie spotykamy. Dobrze było przyjechać tu tak wcześnie, zanim nadciągną turyści – bo, że nadciągną nie mamy już w tym kraju wątpliwości. Na razie fotografuję przyjaźni uśmiechających się ludzi i staram się powściągnąć emocje na widok zwierząt ofiarnych trzymanych czy to pod pachą, czy na sznurku – jak komu wygodniej. Powtarzam sobie, że to miejsce kultu a nie targowisko. Za zgodą wojskowych (wszechobecnych w tym kraju!) zdejmujemy buty (jak przeraźliwie zimno!!!) i podchodzimy do barierki. Dalej już jako niehindusi iść nie możemy. Ale możemy obserwować pielgrzymów, tradycyjne składanie kwiatów i zwierząt oraz ich krew, płynącą strumieniem z ołtarza ofiarnego. Zaskakuje nas wprawa, z jaką kurom obrywane są łby. A następnie to z jakim doświadczeniem młodzi chłopcy oprawiają te zwierzęta w specjalnym, wypełnionym parą wodną i atmosferą dzikiej tajemniczości, pomieszczeniu. Ciągniemy za pielgrzymami w coraz to nowe miejsca, kosztujemy potraw sprzedawanych na okolicznych straganach.
Po kilku godzinach wracamy do Katmandu. Zdjęciami wypełniłam całą kartę pamięci. Emocje niezapomniane. Nie sposób opisać tej mieszanki przerażenia, ekscytacji i wzruszenia, która mi towarzyszyła. Zdjęcia oddają część z nich, ale uważam je za zbyt drastyczne do publicznej prezentacji. Dlatego pozostawię Was z uczuciem niedosytu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz