skąd się wzięłam?

Moje zdjęcie
Jestem śliwką. Tworzono juz teorie, że śliwka była owocem grzechu pierworodnego, a nawet że jego przyczyną. Cóż... w dziecięcym wierszyku do fartuszka spadła gruszka, spadły grzecznie dwa jabłuszka a śliweczka... spaść nie chciała! Bo ja zawsze muszę po swojemu :D
Kiedyś przeczytałam, że każda podróż oznacza pewną filozofię życia, jest jakby soczewką, w której ogniskują się nasze marzenia, potrzeby, niepokoje. Co nas łączy, tych którzy wracamy do domu tylko po to, by przepakować plecak i wrócić na szlak, to fakt nieposiadania dostatecznej ilości pieniędzy, które umożliwiłyby realizację planów. Ostatecznie jednak nie ma to większego znaczenia, ponieważ prześladujący nas demon włóczęgi sprawia, że wbrew logice i zdrowemu rozsądkowi i tak ruszamy w nieznane, nie dopuszczając przy tym myśli o niepowodzeniu swojej wyprawy. Instynkt wędrowania jest silniejszy od nas samych i choć skazujemy się na ryzyko utraty życia, walkę z samotnością, nierzadko zimno i głód, to robimy to... Człowiek nie jest w stanie żyć, gdy przeżywa coś takiego. Jedyne co nam pozostaje, to po prostu zapakować plecak i być gotowym do Drogi...


Prowadź nas drogą prostą Drogą tych, których obdarzyłeś dobrodziejstwami; nie zaś tych, na których jesteś zagniewany, i nie tych, którzy błądzą.

Keep us on the right path. The path of those upon whom Thou hast bestowed favors. Not (the path) of those upon whom Thy wrath is brought down, nor of those who go astray.

اهْدِنَا الصِّرَاطَ الْمُسْتَقِيمَ صِرَاطَ الَّذِينَ أَنْعَمْتَ عَلَيْهِمْ غَيْرِ الْمَغْضُوبِ عَلَيْهِمْ وَلَا الضَّالِّينَ

środa, 15 grudnia 2010











4 grudnia, sobota
Pobudka o świcie. Dziś sobota, czyli dzień wolny jak u nas niedziela (czasem gubię się już w jakim kraju który dzień jest świętem, bo inaczej pracują urzędy a inaczej muzea czy miejsca turystyczne). Jedziemy kilkanaście kilometrów za KTM do świątyni bogini Kali. Taksówka na pół dnia kosztuje tutaj równowartość 40 zł (oczywiście w okolicach bazaru, a nie w dzielnicy turystycznej Thamel). Rano jest jeszcze bardzo zimno – nie tak jak w Polsce, ale jednak – więc opatuleni w ciepłe polarki i czapki obserwujemy stolicę Nepalu wyłaniająca się z porannych mgieł. Zastanawiamy się wprawdzie czy to smog, czy mgła, ale ta druga wersja brzmi lepiej. Wznosząc się coraz wyżej mijamy posterunki policji, tłumy ludzi i pojazdów wszelkiej maści ciągnące we wszystkich kierunkach. W Polsce dzień pański jest dniem odpoczynku, spokoju i pustek na ulicach. Tutaj wydaje się, że wszyscy wylegli na ulice, by dokądś dotrzeć: na bazar, do świątyni… Po południu Łukasz wskaże w centrum na autobus miejski: „popatrz!” „No co – odpowiadam, widząc przeładowany jak na nasze warunki autobus – przecież jest luźno, jeszcze kilka osób by się zmieściło.” „No właśnie, a to godziny szczytu!”. „Może dlatego, ze to dzień wolny – konstatuję – Ale popatrz jak już przywykliśmy.” Nie dziwi już wiele z rzeczy, które jeszcze jakiś czas temu zaskakiwały, przerażały czy śmieszyły.
Dojeżdżamy do świątyni Kali. Na dzień odwiedzin specjalnie wybraliśmy sobotę, bo Łukasz znalazł gdzieś informację, że w soboty odwiedza ja najwięcej pielgrzymów, składając w ofierze zwierzęta (kury i kozy najczęściej). Taksówkarz wysadza nas na dolnym parkingu, gdzie natychmiast otacza nas mrowie ludzkie. Nieprzeliczone tłumy jedzą śniadanie w przydrożnych budkach, przepychają się w kolejce do latryny albo do sprzedawców kwiatów i zwierząt ofiarnych. Wśród tego wszystkiego chińska tandeta pod postacią plastykowych karabinków, łańcuszków itp. Wszystko przesycone zapachem kadzideł i dźwiękami śpieszącego się tłumu. Tłumu Nepalczyków - pobożnych pielgrzymów i wycieczkowiczów żadnych nowych fotek w swoim telefonie. Białych nie spotykamy. Dobrze było przyjechać tu tak wcześnie, zanim nadciągną turyści – bo, że nadciągną nie mamy już w tym kraju wątpliwości. Na razie fotografuję przyjaźni uśmiechających się ludzi i staram się powściągnąć emocje na widok zwierząt ofiarnych trzymanych czy to pod pachą, czy na sznurku – jak komu wygodniej. Powtarzam sobie, że to miejsce kultu a nie targowisko. Za zgodą wojskowych (wszechobecnych w tym kraju!) zdejmujemy buty (jak przeraźliwie zimno!!!) i podchodzimy do barierki. Dalej już jako niehindusi iść nie możemy. Ale możemy obserwować pielgrzymów, tradycyjne składanie kwiatów i zwierząt oraz ich krew, płynącą strumieniem z ołtarza ofiarnego. Zaskakuje nas wprawa, z jaką kurom obrywane są łby. A następnie to z jakim doświadczeniem młodzi chłopcy oprawiają te zwierzęta w specjalnym, wypełnionym parą wodną i atmosferą dzikiej tajemniczości, pomieszczeniu. Ciągniemy za pielgrzymami w coraz to nowe miejsca, kosztujemy potraw sprzedawanych na okolicznych straganach.
Po kilku godzinach wracamy do Katmandu. Zdjęciami wypełniłam całą kartę pamięci. Emocje niezapomniane. Nie sposób opisać tej mieszanki przerażenia, ekscytacji i wzruszenia, która mi towarzyszyła. Zdjęcia oddają część z nich, ale uważam je za zbyt drastyczne do publicznej prezentacji. Dlatego pozostawię Was z uczuciem niedosytu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz