2 października, sobota
Przed północą znajdujemy w okolicy czysty (jakie to teraz dla mnie ważne!), choć dość drogi hotel i koło północy nareszcie mogę odpocząć. Rano przychodzę na oddział, specjalny przeciw wściekliźnie. Długo trwa tłumaczenie sytuacji, uzupełnianie dokumentów. Oczywiście mogę dostać immoglobulin – pochodzenia końskiego (w przyzwoitej cenie) albo ludzkiego (cena mnie zatrwożyla). Końskie –musze zrobić próbę, czy nie jestem uczulona, niezwykle bolesne zastrzyki na przedramionach – i okazuje się, że skórę mam tak wrażliwą, iż niemal stwierdzono u mnie uczulenie. Cały oddział schodzi się mnie oglądać. Ostatecznie podejmują decyzję, że końska wystarczy. Ale na próby robione na rękach (ta bez immoglobulin, robiona dla porównania wygląda dużo gorzej) dostaję coś przeciwalergicznego w zastrzyku dożylnim, który wystrzela ochlapując pielęgniarkę, lekarzy, mnie i salę. Już nic mnie nie zdziwi.
Zastrzyk immoglobulin boli jak cholera, ale na szczęcie tylko chwilami. Za to udo zaczyna wyglądać jak obraz kubistyczny i nie mogę chodzić. Dostaję instrukcje jakie zastrzyki kiedy mam wziąć, jak przechowywać leki itp. Ordynator oddziału wyraża zgodę na wyjście w góry za tydzień, gdyż będzie na tyle zimno, że zastrzyku nie trzeba będzie trzymać w lodówce.
W południe wybraliśmy się na bazar, ale poczułam się tak źle, że wróciłam do hotelu i spędziłam w nim cały ten oraz następny dzień. Ponieważ przed czujnym okiem Łukasza nic się nie ukryje, podejmuje on decyzję (wałczyłam oczywiście, ale wiem że była ona słuszna), że zostaje w hotelu na kolejna dobę hospitalizacji. Dlaczego? Uciekam widząc psy (i inne zwierzęta), irytuje mnie wszechobecny brud i hałas, mam zawroty głowy, ataki paniki i bólu. Jedyne co przywraca mi wiarę, że wszystko dobrze się ułoży to opieka i cierpliwość mojego towarzysza podróży. Polecam jego bloga fotograficznego: wostrogach.blogspot.com.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz