6 października, środa
Mumbaj, znany kiedyś jako Bombaj. Olbrzymie miasto – tego staram się unikać. Jest tu jednak kilka miejsc, które po prostu trzeba zobaczyć, jest host, który nas ugości i najwększy rynek elektroniczny, a trzeba kupić kilka drobiazgów.
Podobnie jak w każdym większym mieście w Indiach przepisy drogowe w Mumbaju zdają się istnieć tylko na papierze. W praktyce jednak jedyną zasadą, do której zdają się stosować jest ruch lewostronny. Każde przejście przez ulicę wymaga mieszaniny cierpliwości, odwagi i doskonałych umiejętności lawirowania. Jednostajnym strumieniem suną jezdnią ciężarówki, autobusy, samochody osobowe i motocykle, łamiąc wszelkie przepisy i próbując wcisnąć się w każdą wolną przestrzeń, wyprzedzając z obydwu stron. Pomiędzy nimi czarno-żółte, trójkołowe riksze – ulubiony środek transportu dla wielu Hindusów – manewrują umiejętnie wokół znacznie większych pojazdów, wydając przy tym charakterystyczny, terkoczący dźwięk dwusuwowego silnika. Połowie pojazdów brakuje zewnętrznego lusterka wstecznego i prawie każdy z nich ma z tyłu napis „Używać klaksonu”. Faktycznie, całkowity chaos potęguje jeszcze ciągłe wycie, piszczenie i buczenie klaksonów, piszczałek, trąbek i dzwonków oraz wszelkich innych przyrządów wydających dźwięk, używanych do zażegnania niebezpieczeństwa potencjalnej kolizji. To cały skomplikowany język, ale tutaj jest wyjątkowo głośny. Nie sposób skupić myśli. Ciężko się porozumieć, bo głos tonie w tym hałasie.
W środku tego chaosu my, niedoświadczeni obcokrajowcy, usiłujący dostać się na drugą stronę niczym dwoje pływaków w rwącym prądzie rzeki, próbujących dopłynąć do brzegu.
No i są ludzie. Około sześciu milionów w samym Mumbaju.
W tym mieście wszystko zajmuje bardzo dużo czasu. Najlepiej poruszać się pociągami, bo autobusy stoją w potężnych korkach i traci się czas. Pociągi jeżdżą szybko, często a bilety kosztują grosze. Oczywiście drugiej klasy, bo pierwszej są kilkanaście razy droższe. Można też korzystać z taksówek. Ja ufam muzułmanom – nie starają się odrzeć turysty ze skóry. Tuktuki mają często popsute liczniki – a tłumaczenie tego nieanglojezycznemu kierowcy, który dba o swoja karmę bywa problemem.
Najważniejsze doświadczenie dnia to wysiadanie i wsiadanie do kolejki miejskiej. Jest tu kilka linii pociągów, w zależności od części tego olbrzymiego miasta. Trzeba się przesiadać miedzy liniami, co czasem sprawia kłopoty. Ale najważniejsze to, by wiedzieć na której stacji wysiadamy i z której strony jest peron i odpowiednio się ustawić. Gdy tylko pociąg zwalnia ludzie wyskakują w biegu, a w tym samym czasie do wnętrza wdziera się rzeka ludzi, których nikt i nic nie jest w stanie powstrzymać. Gdy czekałam, aż pociąg się zatrzyma, bo nie chciałam wyskakiwać w biegu, zostałam po prostu zmasakrowana przez desperatów wbiegających do środka. Na szczęście stał za mną duży Łukasz, który wypchnął mnie z pociągu. Musiałam sprawdzić czy jestem cała. Ponieważ narobiłam wrzasku Łukasz znowu się przestraszył, że dzieje mi się krzywda. Szczerze mówiąc bardziej byłam w szoku niż poobijana. Wnioski wyciągnęłam na wszystkie następne podróże pociągami.
Pierwszy spacer po starym mieście, centrum turystycznym, nie zrobił na mnie wrażenia w sensie architektoniczno – historycznym. Ale przekąski z ulicy są cudowne. I Lonley Planet za połowę ceny – Łukasz kupił trzy: Indie, Chiny i USA.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz