3 października, niedziela
Właściwie cały dzień spędziłam w łóżku, albo pod prysznicem szorując ranę. Dobrze że pokój taki czyściutki i milutki. Spałam, marudziłam, jadłam co mi Łukasz przyniósł. Nawet wyszłam do najbliższej knajpki na obiad – oto moje osiągnięcia tego dnia. Żałosne. Naprawdę Bóg nam zsyła anioły, gdy są nam najbardziej potrzebne. Nie wyobrażam sobie co by się ze mną stało, gdybym znalazła się w tej sytuacji zupełnie sama. Zawsze byłam samodzielna i zaradna, ale są sytuacje, w których trzeba komuś zaufać, oddać się komuś w opiekę – i nawet ja musiałam to przyznać.
Wieczorem jedziemy do Hampi. Połączenie pociągowe jest tragiczne, więc jedziemy autobusem – sleeperem. Kosztuje straszne pieniądze jak na indyjskie warunki, ale obiecujemy sobie komfortowe warunki. Niestety. Autobus okazuje się stawy i brudny, kierowca mało uprzejmy, drogi tragiczne. A mnie nadal wszystko drażni. Łukasz, który zna mnie od kilku dni, zaśmiewa się gdy wbrew swoim przyzwyczajeniom obruszam się na brud ślamazarność kelnerów, wszechobecny brud, niewygodne siedzenia. Ale obiecuje sobie, ż jutro wstanie nowy dzień.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz