skąd się wzięłam?

Moje zdjęcie
Jestem śliwką. Tworzono juz teorie, że śliwka była owocem grzechu pierworodnego, a nawet że jego przyczyną. Cóż... w dziecięcym wierszyku do fartuszka spadła gruszka, spadły grzecznie dwa jabłuszka a śliweczka... spaść nie chciała! Bo ja zawsze muszę po swojemu :D
Kiedyś przeczytałam, że każda podróż oznacza pewną filozofię życia, jest jakby soczewką, w której ogniskują się nasze marzenia, potrzeby, niepokoje. Co nas łączy, tych którzy wracamy do domu tylko po to, by przepakować plecak i wrócić na szlak, to fakt nieposiadania dostatecznej ilości pieniędzy, które umożliwiłyby realizację planów. Ostatecznie jednak nie ma to większego znaczenia, ponieważ prześladujący nas demon włóczęgi sprawia, że wbrew logice i zdrowemu rozsądkowi i tak ruszamy w nieznane, nie dopuszczając przy tym myśli o niepowodzeniu swojej wyprawy. Instynkt wędrowania jest silniejszy od nas samych i choć skazujemy się na ryzyko utraty życia, walkę z samotnością, nierzadko zimno i głód, to robimy to... Człowiek nie jest w stanie żyć, gdy przeżywa coś takiego. Jedyne co nam pozostaje, to po prostu zapakować plecak i być gotowym do Drogi...


Prowadź nas drogą prostą Drogą tych, których obdarzyłeś dobrodziejstwami; nie zaś tych, na których jesteś zagniewany, i nie tych, którzy błądzą.

Keep us on the right path. The path of those upon whom Thou hast bestowed favors. Not (the path) of those upon whom Thy wrath is brought down, nor of those who go astray.

اهْدِنَا الصِّرَاطَ الْمُسْتَقِيمَ صِرَاطَ الَّذِينَ أَنْعَمْتَ عَلَيْهِمْ غَيْرِ الْمَغْضُوبِ عَلَيْهِمْ وَلَا الضَّالِّينَ

sobota, 13 listopada 2010




21 października, czwartek
Nareszcie ruszamy w góry. Przed ósmą wędrujemy już przez most. Okazuje się, że przewodnik idzie na końcu (co chyba jest tu regułą), my jesteśmy dość niezorganizowani i każdy idzie właściwie na własną rękę. Gdy w końcu dogania nas Gum dowiadujemy się, że nie zgłosiliśmy naszych permitów przy wejściu (a skąd mieliśmy o tym wiedzieć, skoro on nam tego nie powiedział), więc on je zbierze i się wróci. Zły znak na początek wędrówki. Problemy z organizacją będą nas prześladować.
Gdy zatrzymujemy się na obiad pan woła za mną „buri”. Przez kilka dni będę próbowała ustalić co to słowo właściwie znaczy. Najpierw tragarze powiedzą, że to siostra, potem, że babcia a na końcu, że żona. Nasi tragarze przechrzcili mnie zresztą „didi”, czyli siostra (teraz to już na pewno siostra). Oni są dla mnie daaaj, czyli bracia. Uczę się powoli ich języka. Ti caj? znaczy: jak się masz? A „tikejca!” że w porządku. Ama to mama a Buba to ojciec.
Dziś ruszyliśmy z Arkhet Bazar (w wersji mówionej: Arugat Bazar) na wysokości 620 mnpm. Na początek przechodziliśmy przez rzekę. Wody było powyżej kolan, więc dla części ekipy było to niezapomniane przeżycie. Mało kto miał przygotowane (jak ja hihi) sandały. Przy okazji byłam świadkiem zabawnych scen. Najpierw tragarze przenosili przez rzekę na własnych plecach starsze panie w Francji. Wyglądało to przekomicznie. A następnie w drugą stronę przejeżdżał jeep zapakowany po brzegi (wysypujące się poza burty) ludźmi. Gdy wjeżdżał w rzekę, jakiś wyglądający na przewodnika pan wskoczył jeszcze na zderzak. Andrzej krzyknął, że raczej powinni z tego auta wyskoczyć, niż się dopakowywać. I zaraz po tych słowach silnik się zadławił i jeep stanął. Ludzie niewzruszeni tkwili na pace, ale po kilku próbach uruchomienia silnika zaczęli wyskakiwać i obuci pomaszerowali na brzeg. Żadnych protestów, żadnego wyrzekania, po prostu wskoczyli do rzeki i pomaszerowali, by poczekać na brzegu. Nikomu nawet nie przyszło do głowy, by zdjąć buty, podwinąć spodnie.
Tracę zasięg telefonii komórkowej. Niestety przez większość trekkingu komórka będzie bezużyteczna. Natomiast w niektórych miejscowościach można skorzystać z telefonów stacjonarnych.
Kawałek dalej natknęliśmy się na fantastyczną karuzelę, wykonaną z drewna na sposób znany w europie chyba jeszcze w starożytności. Nie mam zmysłu mechanicznego, więc zamiast ją opisywać po prostu pokażę wam fotki jak się na niej bawiłam.
W porze obiadowej zatrzymaliśmy się na godzinę. W tym czasie większość grupy oczekiwała cierpliwie w barze na danie, zaś ja znalazłam sobie rozrywkę na ten czas – kąpiel w rzece. Towarzyszyła mi gromada rozkrzyczanych dzieciaków, która radośnie zrzuciła odzież wierzchnia i wskoczyła wraz ze mną do lodowatej wody. Zresztą po chwili woda wydawała się już przyjemnie ciepła. Największym zaskoczeniem było jednak dla mnie to, co wydarzyło się po kąpieli. Nadzy chłopcy przyglądali mi się uparcie, komentowali coś i zawzięcie dyskutowali pokazując na moje majtki. Byłam w bokserkach, więc uznałam, że w moim stroju nie ma nic niestosownego. Po chwili jednak zrozumiałam. Oni dziwili się, że nie mam penisa. Akurat przyszła mała dziewczynka (też naga), więc wytłumaczyłam im, że jestem dziewczynką. Bez żadnego zażenowania zażądali obym im pokazała jak wyglądam, ale tego by było już za dużo! Pozostawiłam ich nieuświadomionych i poszłam na obiad.
Po południu przydarzyło mi się kilka przygód, których zaistnienie koledzy poddawali w wątpliwość, twierdząc, że za dużo niesamowitych historii mnie spotyka. Ale ci, którzy mnie znają, wiedza, że przezywam historie kryminalne nawet w drodze do pracy :D Zaczęło się od tego, że Andrzejowi wypadł z plecaka mój kubek (śliczny, nowiutki, chromowany) a że obawiał się mojej reakcji to zlazł w tę przepaść na poszukiwania. Zaangażował w nie nawet tragarzy i przeszukał spory odcinek rzeki. Niestety nie znalazł kubka a stracił dużo czasu. Gdy denerwowałam się, że go nie ma i pytałam miejscowych nadchodzących z tamtej strony otrzymałam odpowiedź, że ktoś spadł w przepaść i trwa akcja poszukiwawcza. Oczywiście porzuciłam plecak i pobiegłam w tamtym kierunku. Kiedy sprawa się wyjaśniła byliśmy mocno opóźnieni i trzeba się było spieszyć, by zdążyć przed zmrokiem. Prawie biegliśmy, i wtedy minęłam jakiegoś starszego Nepalczyka, którego wzrok mnie po prostu zahipnotyzował. Noga mi się omsknęła i niemal spadłam przepaść. Na szczęście szedł za mną nasz przewodnik, który złapał mój plecak i pomógł mi wstać. Ustaliliśmy później, że ma tu specjalny etat – jest moim osobistym aniołem stróżem. Kiedy Michał, powątpiewający w te historię, zapytał Guma czy to prawda, że niemal spadłam z urwiska a on mnie uratował, ten rozpromienił się bezbrzeżnie i odparł z uśmiechem, że tak, oczywiście. Jakby opowiadał o ratowaniu drobiu albo czymś bardzo zabawnym.
Wieczorem dotarliśmy do Lapubesi (ta nazwa z różnych powodów wyryje mi się później w pamięci) na wysokość 880 mnpm. Grupa uznała, że póki istnieje taka możliwość śpimy w hotelu a nie pod namiotami. Nazwanie tego kurnika hotelem to jednak gruba przesada. Dobrze, że szybko zrobiło się ciemno i nie widziałam szczegółów.
W Lapubesi pozostał jeden z członków wyprawy – Bodzio, który uznał, że wędrówka przekracza jego możliwości i zaczeka tu na Wojtka, który także planował wracać wcześniej.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz